*Nieokreślony czas później*
Powoli otworzyłem oczy i widziałem tym razem więcej niż tylko czerń. Bardzo jasny odcień zieleni wbijał się w moje oczy, co doprowadziło do przymykania ich. Masa światła, można powiedzieć, że aż kaleczyła mój wzrok. Tysiące zapachów w małą chwilę wniknęło do moich nozdrzy i przeszło do płuc po czym zawróciło. Znowu ból... Po przypatrzeniu się i zorientowaniu w danej sytuacji, wywnioskowałem, iż mam prawdopodobnie złamane skrzydło. Bolało niesamowicie, ale jakoś dawałem radę. Strasznie bolał mnie kręgosłup jak i łapy.- Gdzie ja u licha jestem? - Mruknąłem, zdenerwowany, pod nosem. Masa wzgórz oraz drzew nie połączonych w lasy tworzyły krajobraz, a dokładniej krajobraz sawanny. Było gorąco, a jakby tego mało, ani śladu życia w moim widnokręgu. Wstałem, po czym się otrząsnąłem.
- Gdzie reszta? - Znowu mruknąłem, jakbym do kogoś mówił. Miałem wrażenie, że mnie szukają, ale wyraźnie była noc, a w ten czas wszyscy raczej są na terenie watahy. Możliwe iż QAN'owi udało się przerwać jakąś żyłkę w moim mózgu, bo kompletnie nie wiedziałem, jak się tu znalazłem. Nie czułem żadnego zapachu, ani nie widziałem nic, kompletnie nic, co mogło by przypominać tereny mojego domu, ale jedno wiedziałem na pewno. Byłem makabrycznie zmasakrowany i głodny. Nie miałem innego wyboru, jak poszukać jakiegoś schronu, bo w końcu nie wiedziałem, co może mnie spotkać na tych teremach, a byłem zbyt słaby na walkę jak i na polowanie. Po paru dłuższych metrach, nieopodal zauważyłem dziurę w ziemi.
- Nora... - Nie miałem innego wyboru jak tam wejść, odpocząć, no i oczywiście obmyślić plan polowania. Zwykle polowałem w grupie, ale teraz wrócił czas samotności. Oczywiście miałem nadzieję, że znajdę oddział, ale wszak nie było to takie proste, jakby mogło się wydawać. Powoli wsunąłem się do nory. Była opuszczona. Brak czegokolwiek spowodowało, że zmrużyłem oczy i pognałem w kierunku wilczych snów i marzeń.
*Następnego dnia rano*
Dział snu był już zamknięty, mimo, iż miałem niesamowite wizje. Często ponosiłem się fantazji. Mój brzuch jednak nie przepadał za tym. Wydawał dźwięki jakichś wybuchów bomb - najzwyczajniej w świecie burczał. Ze skrzydłem było lepiej, ale i tak nie liczyłem na wzbicie się w powietrze. Gdy próbowałem lekko nim chociażby machnąć, kończyło się to uczuciem urywania części ciała. Została mi piechota i znalezienie czegokolwiek na tym pustkowiu. Szybkim i zwinnym krokiem opuściłem norę i zacząłem się rozglądać, aż w końcu coś zauważyłem. Była to zebra, kompletnie oddzielona od stada. Mała i bezbronna. Wiadomo, jak to się dla niej skończyło. Po śniadaniu chciałem znaleźć sposób na znalezienie oddziału V. Niestety, wycie nie podziałało. Pora sucha panowała na terenie przypominającym sawannę, a chciało mi się pić. I to dość mocno. Bezradnie usiadłem pod drzewem, w cieniu, i siedziałem tak przez następne kilka minut. Moją bezczynność przerwały szybkie kroki paru istot. Lwy - Pomyślałem i szybko podniosłem się w celach ewakuacji. Wiadome było, że te również trzymają się w "watahach". Nim się spostrzegłem, wokół mnie były 4 dość wysokie i masywne sylwetki.- No masz... - Warknąłem.
- Mówił pan coś? - Usłyszałem niski głos najprawdopodobniej samca, a wokół niego parę mruków.
- Właściwie to już stąd idę... - Próbowałem jak najszybciej wyminąć temat i opuścić tę grupkę. Plan był dobry, ale wykonanie gorsze, bowiem dwie lwice szybko do mnie podbiegły i chwyciły mnie za kark. Nie mogłem zrobić nic. Ledwo co miałem siłę na chodzenie.
- Idziesz z nami. - Samiec uśmiechnął się i dostałem czymś znowu w kark. Zabolało, i to jak. Tyle pamiętam.
*Nieokreślony czas później*
Na nowo otworzyłem oczy, ale nie udało mi się nic zobaczyć, poza kratami i ciemną nocą. Byłem zamknięty w klatce, co ani trochę mi się nie podobało. Próbowałem wyjść, ale to również było na nic. Przed moją celą stał "strażnik". Kompletnie nie zwracał na mnie uwagi. Był to również lew. Było mi zimno. Czułem krew na sierści. Skrzydło bolało, a sam ja byłem wycieńczony. Ani wody, ani nic. Cóż mogłem zrobić. Pozostało mi pytać.- Możesz mnie wypuścić? - Strażnik ani drgnął. Coś mało przyjazne te lwy...
- Nie wiem co tu robię, a trochę się śpieszę. - Nawet w takiej sytuacji potrafił mi dopisać humor, ale teraz, gdy ów osobnik ani drgnął, zdenerwowałem się. Moje oczy lekko przesiąkły pomarańczem. Moja sierść zaczęła błyszczeń na ten właśnie kolor, a lew ze zdziwieniem NARESZCIE na mnie spojrzał. Zaczął padać deszcz i parę piorunów uderzyło gdzieś wysoko.
- Co ty żeś... Deszcz?! Co zrobiłeś? - Strażnik na mnie krzyknął. Ja nadal zdenerwowany zacząłem warczeć, nie panując nad sobą. Mój "towarzysz" wybiegł z miejsca, które można by było nazwać lochami i zniknął mi z pola widzenia. Oczy były coraz ciemniejsze, ale próbowałem się uspokoić.
- Nie powtarzaj tego.. SŁYSZYSZ?! - Krzyknąłem na siebie. Tęczówka powoli wróciła do zieleni. Zrezygnowany usiadłem, a chwilę potem położyłem pysk na ziemi.
- Gdzie wy jesteście do chole... - Szeptałem. Wtedy ni stąd ni zowąd wbiegł mi wcześniej poznany lew oraz strażnik i jedna lwica. Oceniałem lwa jako ich przywódcę. Tak mi się wydawało. Prześledził mnie wzrokiem i wydusił z siebie pytanie.
- Panujesz nad pogodą? - Nie miałem zamiaru nic powiedzieć.
- Może... - Przewróciłem oczami. Strażnik coś szepnął do lwa, po czym ten...
- Gdy się "poznaliśmy", miałeś jaśniejszy kolor oczu. Był to jasny zieleń, teraz to ciemny, bardzo ciemny zielony, przechodzący w odcień pomarańczy. Czy to jest powiązane z twoją mocą? - Postanowiłem powtórzyć odpowiedź.
- Może... - Lew znowu coś wyznał towarzyszowi za uchem. Byłem tą sytuacją, jakby to powiedzieć, zniesmaczony.
- Dobrze. To powiedz mi skąd jesteś - Odpowiedź była jasna. Otworzyłem pysk ale po sekundach namyśleń zamknąłem go.
- Nie pamiętam - zmarszczyłem brwi. Już dość problemów mieliśmy na głowie, a żeby dołożyć do tego jakiejś lwy... Nie do pomyślenia.
- Czyżby? - Wysoki samiec kolejny raz coś powiedział w niedosłyszenia dla mnie tonie. Nagle dołączyła do nas kolejna lwica i obie wpełzły do mojej klatki. Chwyciły mnie za sierść oraz skrzydła, co w ciul bolało. Parsknąłem po cichu. Nie byłem w stanie się bronić. Czterech na jednego to niezbyt uczciwa walka. Oprawcy wyprowadzili mnie na powierzchnię, a tam czekało jeszcze więcej kremowych stworzeń.
- No więc zaczniemy tak... Odpowiedziałeś trzema kłamstwami, więc wyrwiemy ci trzy pióra. Dalej zobaczymy - Uśmiech na twarzy samca mnie zdenerwował.
- WYRYWAĆ PIÓRA!?! Nie, nie, nie, nie...
- Tak - Przerwał mi bezczelnie. Zacząłem się wyrywać, ale ból wyrywających piór lotek kazał mi zmienić się w małą bezbronną kulkę.
- PRZESTAŃ! - Krzyczałem, znów próbując się wyrwać. Moje oczy przesiąknęły najciemniejszą czerwienią. Futro promieniowało czerwienią. Chmury zebrały się nad nami, a lwy i lwice zaczęły panikować. W powietrzu zauważyłem sylwetkę. Był to jakiś wilk, który był coraz to bliżej nas. Zaatakował lwy, które panikowały. Ja chwilę stałem w miejscu, próbując zrozumieć, co się dzieje.
- Rusz się! - Powiedział trochę wysokim tonem. To właśnie zrobiłem. Walczyliśmy z paroma osobnikami które nie uciekły. Wiedziałem, że mamy średnie szanse, a tajemniczy wilk jakby to zrozumiał, wykonał odwrót i najwyraźniej asekurując mnie w powietrzu, chciał, abym biegł przed siebie. Jak najdalej. Moje łapy się trzęsły, gdy ostatkiem sił przemierzałem centymetry, metry, a następnie kilometry. W końcu nieznany mi wilk wylądował.
- Twoje skrzydła... - Powiedział niżej niż wcześniej. Moje skrzydła były w tragicznym stanie. Parę powyrywanych lotek oraz rany nie były najprzyjemniejszą wieścią.
- Dzięki za pomoc. Kim jesteś? - Zapytałem pewnie.
- Nie ma sprawy. Newt, miło poznać. Ale cię te lwy urządziły. Z nimi nigdy nie zawieraj znajomości - To brzmiało jak wskazówka.
- Kojarzysz może watahę o nazwie Smoczego Ostrza? - Spytałem zniecierpliwiony.
- Ty stamtąd? O basiorze, coś ty se przewędrował za kawał ziemi??
- Kawał ziemi? Jak to... - Moja mina gwałtownie zbladła, a oczy przyjęły kolor fioletu, dość głębokiego fioletu.
- No ta. Wataha Smoczego Ostrza to gdzieś parę tysięcy kilometrów stąd. A z tego co widzę, to ty do sawanny przystosowany nie jesteś - Dobiło mnie pragnienie. Gardło było suche. Brak wody...
- Gdzie znajdę wodę?! - Wykrzyczałem.
- Spokojniee, nie będzie to takie łatwe, ale przed chwilą padało... Zaraz, panujesz może nad pogodą? Cały czas zmienia ci się kolor oczu, a to jest dziwne, chociaż czego mogę się w dzisiejszych czasach spodziewać - Nie miałem pojęcia co odpowiedzieć. Pomógł mi, to prawda, ale może to być również spisek.
- Taa... - Zamyśliłem się, no i powiedziałem co chciałem potem odszczekać, ale nie zdążyłem.
- To nieźle. Dobra, chodź, musisz się napić, bo słyszę suszę w twoim organiźmie - Ruszyliśmy. - Nie chcesz chyba wrócić do tamtych terenów WSO? - Spytał z zaciekawieniem.
- Chcę. Mam taki zamiar właściwie, jestem tam teraz potrzebny.
- Wojna? - W odpowiedzi na pytanie machnąłem łbem twierdząco - Głośno się mówi o waszej watasze i wojnie ze smokami.
- Co ty nie powiesz? - Zdziwiło mnie to. Doszliśmy do małego wodopoju, a ja od razu rzuciłem się na wodę i zacząłem pić. Piłem szybko i pełnie. Poczułem ulgę.
- Nie zakrztuś się. Wiesz, mogę cię odprowadzić do twojej watahy. Kojarzę trasę na jej tereny, bo z tego co widzę, na sawannie długo nie pożyjesz. - Newt zaśmiał się pod nosem. - Ale najpierw się prześpij, po prawej w ziemi mam małą jaskinię. Niedawno był tu jakiś wilk, gdy byłem na polowaniu. Miał podobny zapach do twojego... - Udawałem, że tego nie słyszałem.
- Zdarza się i tak. - Mruknąłem nadal pijąc.
- Wiem, że to ty, ale nic do tego nie mam - O kur... To nie miało tak wyglądać. Pomyślałem.
- No nic, prześpij się tam, a ja sobie tu posiedzę, bo ładną pogodę mamy. Padał deszcz w porze suchej, niesamowite... - Słyszałem oddalający się głos. Nie pozostało mi nic, jak wleźć do nory i się przespać. Po chwili, gdy już się ułożyłem, skleiłem oczy i zasnąłem. Ufałem mu...
*Kolejnego Dnia*
Powoli się rozciągnąłem i wyszedłem ze schronienia.- Ruszamy? - Spytałem. Wilk siedzący nad małą kałużą odwrócił się w moją stronę, a na jego twarzy zapanował uśmiech. Rozumieliśmy się.
Parę dni zajęło dotarcie do watahy. Przespaliśmy parę nocy na otwartym terenie, pełniąc wartę na zmianę. Z moimi skrzydłami było lepiej, więc po jakiś czterech dniach przyspieszyliśmy kroku w powietrzu. Godziny mijały, aż w końcu dotarliśmy na tereny watahy.
- Jesteś sam, prawda? - Spytałem
- Ta, samotnik i to się raczej nie zmieni - Odparł wyprzedzając moje pytanie.
- Jeszcze raz dziękuję, naprawdę mi pomogłeś. - Pożegnaliśmy się, a ten odleciał gdzieś znikając z pola widzenia. Gdy wilki mnie zobaczyły padło parę pytań... "Gdzie byłeś" i czy "Jesteś cały"??. Opowiedziałem na wszystko i wróciłem do mojej jaskini. Alfa dowiedziała się, że znowu jestem na terenach watahy. Powiedziałem jej to zaraz po chwili odpoczynku... Moje oczy znów były zielone.
<1877 słów - 50 pkt.>