- Już widzę! Nie bój się... tylko mam nadzieje, że nie grzebię w tobie na darmo... - cały czas coś szeptałem. To chyba naprawdę mi pomagało. Znalazłem kawałek sztyletu, który musiał się odłamać. Znajdował się między dwoma żebrami i delikatnie przyciskał jakiś organ. Nie widziałem dokładnie, jak wygląda sytuacja, jednak wadera zaczęła płycej i rzadziej oddychać, a to nie był dobry znak.
- Muszę się pozbyć tego... To ci coś uciska, a co jeżeli to rozerwie?! Spokojnie, spokojnie - włożyłem łapę do ciała. Chyba nigdy przedtem nie wstrzymałem oddechu na tak długo i nie byłem aż tak skupiony.
- kurrr... - Nie udało mi się wyjąć odłamka. Za mocno wbił się pomiędzy żebra, a ja nie mogłem tak po prostu wyjąć go siłą. Na pewno coś bym uszkodził.
- Musi być inne - chwyciłem z powrotem kamień, którym rozkroiłem skórę. Wziąłem go do łapy i powoli zacząłem piłować kość. W końcu! Udało się! Wyciągnąłem fragment. Przystawiłem głowę do klatki piersiowej wadery. Oddech znacząco się wydłużył i uspokoił.
-T ak, tak, tak, mówiłem, że się uda! - teraz niestety kości trochę się zniszczyły, ale wiedziałem, że się odbudują. Środek wadery był już opanowany, została już tylko rana. Wyrwałem sobie łuskę z ogona (Ała, nie polecam) zrobiłem w niej dziurkę kłem i wziąłem nitkę, rozrywając sakwę, która leżała tuż obok wadery. Tak udało mi się zszyć ranę. Odetchnąłem z ulgą, a miejsce opatrzyłem prowizorycznym opatrunkiem (liśćmi mitchorii, które po prostu miałem pod łapą i były jedyną rzeczą, która w jakikolwiek sposób by się na to nadawała). Odetchnąłem po raz drugi. Wiedziałem, że to jeszcze nie koniec. Rozejrzałem się po okolicy, szukając źródełka wody i całe szczęście znalazłem je, bardzo niedaleko, dzięki czemu choć jedną rzecz miałem z głowy. Wadera w tej całej salwie miała jedną pustą fiolkę, dzięki której mogłem nalewać troszkę tej wody. Pomimo tego, że byłem wykończony, regularnie obmywałem ranę i zmieniałem „bandaż”, a pomiędzy tymi czynnościami, zacząłem budować szałas dookoła poszkodowanej. Co więcej, w nocy odstraszałem zwierzęta, zainteresowane nieplanowanymi gośćmi, a nawet upolowałem dwie sarny. Kiedy na horyzoncie pojawił się wschód słońca, mój organizm mocno domagał się snu. Ja jednak udawałem, że nie rozumiem, co próbuje mi przekazać i dzielnie trzymałem wartę.
- Ale chwila. Kogo ja w zasadzie ratuje? - pierwszy raz przeszło mi to przez myśl - A co inne wilki zrobiły kiedykolwiek dla mnie? Oprócz zrównania mnie z błotem i traktowania jak śmiecia?! Dlaczego pomagam komuś, kto będzie równie niewdzięczny, jak te wszystkie bestie! - z tymi słowami na ustach wszedłem do szałasu i pierwszy raz, przez dłuższą chwilę przyjrzałem się waderze. Nie stałem jednak blisko, jakbym nie chciał, żeby mnie zauważyła. Miała długą biało-fioletową sierść i wyglądała tak niewinnie jakby spała.
- Ogarnij się, przecież nie możesz wszystkich wrzucać do tego samego worka, ta lala Ci jeszcze nic nie zrobiła, jak się obudzi, to ewentualnie ją zabijesz, nie, nie możesz zabijać, po co ty w ogóle ją ruszałeś... - biłem się ze swoimi myślami. W tym samym momencie łapy wadery zabłysnęły. Ja jednak zwróciłem bardziej uwagę na fakt, że się obudziła! Powoli otworzyła jedno oko, mówiąc nie wyraźnie:
- Co do cho... - ja jednak przerwałem.
- Witaj z powrotem na ziemi, śpiąca królewno...
Friscet? Mam nadzieje ze w miarę się podoba ;)