24 kwietnia 2017

Od Layry

Odzyskałam oddech i otworzyłam oczy.
Wyplułam wodę zalegającą mi w płucach i zakaszlałam parę razy. Ciekawe, ile byłam nieprzytomna. I, co ważniejsze, ile kilometrów mnie zniosło... Spróbowałam sobie przypomnieć, komu jako ostatniemu podpadłam, ale w głowie miałam pustkę. Jeśli znowu zabezpieczyłam swoje wspomnienia, to chyba się uduszę.
Podniosłam wzrok i zapatrzyłam się w teren. Dobrze, widzę zielone drzewa obsypane śniegiem... Jeśli to w ogóle drzewa. Równie dobrze może to być jakaś iluzja. Ale przecież iluzje na mnie nie działają, skoro blokuję umysł... Kto wie, może trafił mi się potężny przeciwnik. Ale nie czuję niczyjej obecności. Gorzej, jak jego aura ma kolor zielony albo biały. Wtedy mam przechlapane.
Tak, każdy wilk ma własny, przypisany sobie kolor. Powtarzają się, owszem, ale tylko u wilków, które są sobie przeznaczone. Do przyjaźni czy miłości. Albo do takich, które wiążą szczególne więzi nienawiści. Albo będą wiązać. Albo powinny wiązać.
Wstałam i otrzepałam się z wody. Świetnie, teraz nią ociekam. Ale przynajmniej nie tak bardzo jak wcześniej. Do tego było zimno, los musiał akurat teraz obdażyć mnie niską temperaturą. Losie, jeśli mnie słyszysz, to dziękuję!
Mam nadzieję, że wyczuwasz sarkazm.
Nikogo wokół mnie nie było, przynajmniej tak mówił mi mój umysł. Ruszyłam przed siebie, prychając wodą, która dostała się do mojego nosa. Po przejściu paru kilometrów natrafiłam na żółtą waderę. Z jej karku wyrastały pióra, o ile się nie mylę. Po krótkiej rozmowie z nią zostałam członkinią Watahy Smoczego Ostrza.
[Jakiś czas potem]
Siedziałam w przydzielonej mi jaskini i próbowałam się wyciszyć. W samym środku jednego z dwóch pomieszczeń leżał koc przedstawiający galaktykę, ktoś niewtajemniczony pomyślałby, że to dziura w przestrzeni. Ale ja jakoś siedziałam na niej bez przeszkód. Wpatrywałam się w ścianę, mimo wszystko moje oczy zasłonięte były czarną chustą. Tuż obok punktu, w który wbijałam wzrok, znajdowały się małe drzwi, których zamek otwierało się tylko jedną z moich bransoletek. Pilnowały one spiżarni, niedawno przeze mnie zapełnionej owocami i jakimś mięsem, które udało mi się wywabić z jego kryjówki.
Nagle usłyszałam czyjeś kroki, odbijające się echem w jaskini. Nie nadstawiałam uszu, ale szybko zaczęłam czytać nowoprzybyłemu... Nowoprzybyłej w myślach. Imię Hope, lat dwa... Strateg w naszej watasze. Cudownie. Nie muszę jej zabijać. Ani ona nie musi zabijać mnie.
— Co ty tu... Kim jesteś? — wadera zaczęła warczeć.
— Lepszym pytaniem by było, jak tu trafiłam. Ale to byłaby długa historia, zapewne przeze mnie podkoloryzowywana, ponieważ niezbyt pamiętam trasę, jaką tu przebyłam. Moje imię nie ma znaczenia, ale mnie akurat bardziej ciekawi co ty tu robisz, Hope. Z tego co wiem, ta jaskinia należy do mnie — odparłam.
— Ale... Czekaj, nie przedstawiałam się! Skąd znasz moje imię? — zapewne zmarszczyła brwi i przygotowała się do ewentualnego ataku.
— Nie musisz się złościć, nie ma takiej potrzeby — oznajmiłam, ale po chwili zamarłam. Przed moimi oczami pojawiła się krwawa i brutalna scena, której towarzyszyły wrzaski oraz szepty.
Otrząsnęłam się i przywołałam na pysk lekki uśmiech.
— Chyba właśnie zobaczyłam twoją śmierć. Współczuję, jesteś całkiem sympatyczna. I chyba nie jestem jedyną osobą, która lubi nosić kolce, czyż nie? — Nie byłam do końca pewna, czy to na jej bransoletkach to kolce, czy może coś innego. Najwyżej się pomylę. — Swoją drogą ładny kolor. Zielony ci pasuje.
— Co...? Czekaj, o co ci chodzi? I jak umrę? — zadawała zbyt wiele pytań na raz.
— Twój kolor to zielony, moja droga. A twoja śmierć będzie dość brutalna, jeśli o to ci chodzi. Albo nawet przyjemna, widziałam tylko ułamki sekundy. W każdym razie spodziewaj się wielu wrogów, moja droga. Widziałam wiele krwi — wstałam, po czym zdjęłam chustę.— Może się przejdziemy? Właśnie ukazało się słońce, szkoda by przepuścić taki piękny, zimowy dzień. Jest naewt ciepło, jak na tą porę roku.
Teleportowałam się przed wejście jaskini.
— No chodź, spacer czeka. I ja przy okazji też — ruszyłam przed siebie i pogoniłam ją. Już po chwili szła obok mnie.
— Jak ci na imię? — zapytała.
— Moje imię jest bardzo ciekawe i nawet trochę przydługawe. Veronique, śliczne, prawda? — uśmiechnęłam się lekko i zwolniłam kroku.— Zwolnij, moja droga, nikt nas nie goni. Twoje też jest całkiem ładne. Nadzieja. Wiele wader z chęcią by się z tobą zamieniło.
— Masz na imię Veronique? — lekko się skrzywiła.
— Nie mam pojęcia. Chyba nie. Zaczekaj — zatrzymałam się i zamknęłam oczy.
Layra. Tak się nazywam.
— Layra, ale mów mi jak chcesz. Imiona niewiele znaczą. Może i nas wyróżniają, to fakt, ale raczej bardziej świadczy o nas to, jak wyglądamy i jak się zachowujemy, niż to jak nazwali nas rodzice — znowu ruszyłam przed siebie.

Hope?

Większość obrazków i zdjęć umieszczonych na blogu nie jest naszego autorstwa.

Proszę o nie kopiowanie treści z bloga w celach własnych bez wiedzy administratorki.

Szablon wykonała Fragonia dla bloga
Sisters of The Template