14 października 2018

Od Symonidesa cd. Antilii

Ayoko uśmiechnął się, a jego oczy zaświeciły się wesoło. Coś w tym rozbrajającym, szczerym geście sprawiło, że serce w piersi ścisnęło się nieco, a uśmiech sam wpełzł na pysk, rozciągając go i tworząc niewielkie zmarszczki przy kącikach ust.
Stojąc w tej wodzie, wśród przyjemnej kakofonii natury, która zdawała się jednocześnie być miłą dla uszu ciszą, świat wydawał mi się żywszy, bardziej kolorowy niż zazwyczaj. Zaciągnąłem się zapachem wody, woń ziemi i rozmiękłego mchu drapała w gardło. Gdzieś w kark grzały mnie promienie słońca, a obok Antilia pouczała Młodego; przymknąłem oczy i trwałem, uczepiając się łapczywie tej chwili spokoju, normalności. Czułem wyraźną, rodzinną atmosferę, choć przecież, formalnie rzecz biorąc, nie byliśmy rodziną. Jak przez mgłę słyszałem słowa mojej Ukochanej o powrocie – musimy wracać, ruszą bez nas; przecież nas potrzebują. Stałem bez ruchu. Jeszcze chwilę, kwadrans, minutę, sekundę...
W końcu ruszyliśmy z powrotem do obozowiska, a mi z tyłu głowy plątała się myśl, że dobrze jest mieć ich przy sobie.

***

Młody stał przy nas jeszcze chwilę, schnąc i wymieniając poglądy. Pod każdym z nas utworzyła się niewielka kałuża; krople wody z nasiąkniętego nią futra skapywały w dół i powiększały brudne plamy na ziemi. Słońce powoli zachodziło, tworząc na niebie różową łunę i zabarwiając świat na kolorowo. Znów wszystko wydawało się irracjonalnie spokojne.
– Dobranoc – odpowiedziałem na rzucone wcześniej, luźne „cześć. Ayoko posłał matce jeszcze jeden, pożegnalny uśmiech, a potem zniknął w głębi jaskini, obiecując, że pójdzie spać. My mieliśmy jeszcze kilka planów.
Choć czułem ogólne zmęczenie: ból mięśni, drżenie łap, opadające powieki; nie chciałem jeszcze zasypiać. Alfa postanowiła przeczekać jeszcze jedną noc przed wyruszeniem w dalszą drogę, od razu zapowiadając, że ma dla mnie poważną ofertę — stwierdziłem jednak, że tym będę martwił się później, znacznie później, kiedy już nie będę miał jak od tego uciec.
Pierwsze gwiazdy pojawiały się na ciemnym, bezchmurnym niebie, błyszcząc i migając z oddali białym światłem. Westchnąłem cicho, zwalniając nieco. Szliśmy już jakiś czas, powoli, bez pośpiechu, napawając się swoją obecnością i chwilą intymności; obserwowały nas jedynie skąpane w świetle księżyca korony drzew, których liście złowrogo szumiały na wietrze.
– Myślałaś kiedyś nad szczeniakami? – wypaliłem, nie zastanawiając się nad tym, czy nie zniszczę tym pewnego mistycyzmu owej chwili. Zwykle rozważałem swoje słowa, lecz to właśnie miłość robi z wilkiem.
– Oczywiście, że myślałam – odparła spokojnie, co niezwykle mnie ucieszyło. Zwolniliśmy jeszcze bardziej, aby nie nadwyrężać poranionych ciał, przez co teraz wlekliśmy się niemiłosiernie. To pozwoliło Antilii na oparcie na mnie głowy; lekko, delikatnie, aby mnie nie zranić, lecz by utrzymać kontakt, którego oboje pragnęliśmy. – Wszystkie wadery o tym myślą.
Miałem odpowiedzieć coś w stylu „obchodzisz mnie ty, nie wszystkie wadery, ale w porę zdałem sobie sprawę, że zabrzmi to zbyt kiczowato.
– Czy myślisz, że my...?
Spojrzała na mnie tymi swoimi wielkimi oczyma. Na początku była poważna, ale potem w jej oczach zalśnił płomyk rozbawienia i zaśmiała się; jej wesołość była dla mnie nie do końca zrozumiała, lecz i tak cała ta atmosfera sprawiła, że znów w głębi serca podskoczyłem ze szczęścia.
– Pytam poważnie – jęknąłem, brzmiąc może trochę jak szczeniak, przez co ta zaśmiała się jeszcze głośniej i aż zatoczyła się z tego wszystkiego, wpadając na mnie i przewracając nas obu w płytką kałużę. Woda rozchlapała się na boki zaraz po tym, jak uderzyłem grzbietem w jej taflę; nie robiło mi to różnicy, wcześniej przecież i tak byłem mokry.
– Pytasz, jakbyś wstydził się tych słów – mruknęła mi do ucha, opierając głowę na mojej szyi.
– Nie wstydzę się – zmarszczyłem brwi – jedynie nie wiem, jak podejść do tematu.
Znów krótki, szczery śmiech.
– Zachowujesz się jak pijana – zauważyłem, ale bez przytyku. Antilia potwierdziła i wtuliła się we mnie, mącąc wodę jeszcze bardziej.
– Pijana szczęściem.
Przymknąłem oczy i zignorowałem chłód bijący od rozmokniętej ziemi; wiatr wiał w nas i czułem, że coraz bardziej odmarzają mi łapy.
– Chciałbym, żeby takie chwile, choćby nie idealne, trwały wieczność.
Znów krótkie mruknięcie potwierdzające moje słowa.
– Myślisz, że zawsze będziemy razem?
Spojrzałem na nią, wzrokiem wymuszając jej uwagę. W głosie Antilli nie słychać było pewności; wręcz przeciwnie, wyczuwałem pewną nutę powątpiewania wymieszanego z żalem. Mógłbym wybrnąć z tego jakoś dyplomatycznie, ale ona nie była kimś, do kogo musiałbym podchodzić z chłodny dystansem. Wręcz przeciwnie, to była ta wilczyca, ta cząstka mnie, którą chciałem chronić i której gotów byłbym obiecać wszystko.
– Na pewno – odparłem, lecz nie zabrzmiało to dość przekonująco, więc dodałem zaraz: – Obiecuję.
No i obiecałem. Choć może nie powinienem.

Antilio?
Jak zwykle grzebałam się niemiłosiernie .-.

Większość obrazków i zdjęć umieszczonych na blogu nie jest naszego autorstwa.

Proszę o nie kopiowanie treści z bloga w celach własnych bez wiedzy administratorki.

Szablon wykonała Fragonia dla bloga
Sisters of The Template