Spojrzałam w niebo. Wszystko wskazywało na to, że zanosi się na burzę. Nad nami zawisły ciemne, deszczowe chmury, sunące ociężale gdzieś w okolice rzeki Valar. W kierunku której, nieszczęśliwie, zmierzaliśmy i my. Zapowiadała się ciężka noc.
Przeniosłam wzrok na oddział II. Nicolay zbierał resztę maruderów do kupy. Za niedługo będziemy mogli ruszać.
- Nic obecnie nie robisz? - przywódca oddziału znalazł się tuż obok mnie.
Pokręciłam głową na nie.
- Będzie burza.
- Wiem. Poczekaj, miałem dla ciebie zadanie.. - obejrzał się, szukając czegoś, po czym wręczył mi plik kartek.
- Papierkowa robota? - prychnęłam cicho. Czasem czułam się jak jakaś watahowa sekretarka.
- Nie - westchnął. - Przeczytaj tutaj...
Przebiegłam oczami tekst. Uniosłam brwi.
- To raczej zadanie dla ciebie.
- Tak, tylko widzisz, jest jeden problem... - ostrożnie dobierał słowa, jakby bojąc się, że czymś mnie urazi - Nie wiem czy mogę.. zostawić oddział bez.. głównego przywódcy.
Och. To o to chodziło.
- Przecież jestem tu po to, by cię zastępować - nigdy bym nie uwierzyła, że kiedykolwiek naprawdę zniżę się do przekonywania kogoś, że jestem potrzebna jako jego zastępca. - Wiem dokąd idziemy, ty też. Po prostu zaprowadzę oddział do wodospadów, a ty dojdziesz do nas później.
Nicolay jeszcze przez chwilę się wahał. Nie znoszę czekać, aż wilk łaskawie się namyśli, gdy wiem, że i tak wyjdzie na moje. Nie noszę osób niezdecydowanych. Nie znoszę tej wojny.
Poczekałam, aż sylwetka Nicolaya zniknie wśród drzew i odwróciłam się do Oddziału II. Nikt już nie marudził. Wszyscy czekali na znak do wymarszu.
- Za mną! - rzuciłam krótko i ruszyłam żwawym truchtem w stronę naszego celu.
Biegliśmy zwartą grupą między drzewami, nie zmieniając rytmu. Obliczałam w głowie, jak szybko uda nam się dotrzeć nad rzekę Valar. Przy dobrym wietrze mamy szansę dotrzeć na jej brzeg bez wcześniejszych przystanków. Tam moglibyśmy pozwolić sobie na krótki postój, lub zwolnić nieco tempo, by marszowym krokiem dojść aż do ustalonego punktu.
Jakby wyczuwając mój zły humor, nikt o nic nie pytał. Teraz już wyraźnie było widać, że zbliża się burza. Czarne chmury ciągnęły nad wodę razem z nami. Gdzieś na horyzoncie zaczęło już grzmieć. Miałam nadzieję przetrwać najgorszą nawałnicę w obozie. Coraz mniej miałam jednak złudzeń, że zdążymy dotrzeć do celu, zanim dopadnie nas gniew Zeusa.
Nagle usłyszałam swoje imię. Gwałtownie stanęłam, a wraz ze mną zatrzymał się cały Oddział. Jeden z należących do niego wilków wysunął się nieco naprzód.
- Tera twierdzi, że słyszała jakiś hałas w krzakach - powiedział przyciszonym głosem - Nikt inny nic nie zauważył, ale ona się uparła, że to istotne.
Niecierpliwie kiwnęłam głową.
- Oczywiście. Dobrze że mówisz - rzekłam do basiora, po czym podniosłam głos - Hej, Oddziale II! - wszyscy zwrócili pyski w moją stronę. Podniosłam prawą łapę i wykonałam znany im już gest. Niektóre wilki krótko kiwnęły głowami, inne po prostu rozbiegły się wykonać polecenie. Już po chwili w umiarkowanej ciszy Oddział przeszukiwał las.
Ich karność była zdumiewająca. Mogłam mieć dość tej wojny, wszystkich przegranych bitew, rozkazów i stosu papierów, ale jedną rzecz kochałam - był to mój Oddział. Oddział II. Przez wzgląd na zasługi pisany zawsze jedynie wielką literą.
Szkoda jedynie, że w historycznych podręcznikach nie będą szczędzić małych liter wszystkim przegranym bohaterom.
Niecierpliwiłam się. Grzmoty zbliżały się w naszą stronę, a wraz z nimi nieuchronnie nadciągała burza, podczas gdy my mieliśmy niezaplanowany postój z nieprzewidywalną godziną zakończenia.
Nagle powietrze przecięły dwa gwizdy - dawno umówiony znak. Cwane bestie, jeszcze to wszystko pamiętają. Pierwszy oznaczał, że gwiżdżący coś znalazł, drugi, że jestem wzywana.
Przedarłam się przez gąszcz krzaków (niewysokich? Jak dla kogo!) i ujrzałam o połowę więcej wilków, niż prowadziłam. Oddział na mój widok rozstąpił się i już po chwili stałam tuż obok całkowicie obcego wilka. Za nim widać było kilka obcych sylwetek. Na moje oko z połowa mojego Oddziału, czyli około pięciu obcych. Przebiegłam po nich wzrokiem. Nie wyglądali na zdolnych do walki. Większość była niezdrowo wychudła i nieumięśniona. Moją uwagę przyciągnęła barwa przybyszy. Wszyscy byli ciemni, zazwyczaj smolisto wręcz czarni, futro najjaśniejszego z nich podchodziło pod wyblakłą czerń. Fakt ten wydał mi się dość niepokojący.
- Kim jesteście? - zwróciłam się do grupki gości. - Czy jest wśród was jakiś przywódca?
- Można powiedzieć, że ja nim jestem - głos zabrał wilk wysunięty najbardziej w moją stronę. Wyglądał na najstarszego spośród przybyszy i był czarny niczym najgłębszy mrok.
- Jesteśmy... a raczej byliśmy - rzekł - Watahą Kruków Północy. Ja byłem jej alfą. Nasi przodkowie od zawsze potrafili porozumiewać się z krukami. Wysoko ceniliśmy sobie ich przyjaźń. Dzięki korzystaniu z wiedzy kruków nasze państwo kwitło i rozwijało się. Nasze tereny były twierdzą rozległą i pełną zwierzyny, dobra trudno dostępnego na terenach Północy. Wiele okolicznych ludów próbowało wedrzeć się do naszego kraju, lecz na próżno. Strzegło nas błogosławieństwo kruków. Ale niestety - starzec westchnął i zmienił ton na żałobny - Nie dane nam było wiecznie cieszyć się ich łaską. Gromulus, jeden z członków Ravenów, naszej rodzimej dynastii obraził władcę kruków. ŚCIĄGNĄŁ KLĄTWĘ NA CAŁY NASZ RÓD! Tej samej zimy napadło na nasze tereny plemię Guangów, na czele z Radangirem Okrutnym. Bez pomocy kruków byliśmy bezbronni! Zamordowano wiele spośród naszego ludu, my sami ledwo uszliśmy z życiem! Ale już nie byliśmy szczęśliwcami bogów. Los się od nas odwrócił. Dopadły nas klęski i najgorsze plagi! Jednym z nich był okrutny głód. Dopadły nas okrutne choroby, żadna epidemia nie okazała się dość łaskawa by nas oszczędzić. Moi najbliżsi towarzysze umierali na obcych terenach! Zostaliśmy skazani na wieczną tułaczkę. Znosiliśmy wszelkie trudy wędrówki. Musieliśmy walczyć o nasz żywot na zimnej Północy nieczułej na ból swoich poddanych! Zdziesiątkowały nas trudy, a przede wszystkim najgorsza z plag - niedający się zaspokoić głód! Wędrowaliśmy przez wiele lat... i wędrujemy nadal..!
- W jakim celu przybyliście na nasze ziemie? Ilu was jest?
- Z naszej watahy - potoczył wzrokiem po towarzyszach - został jedynie popiół i ta garstka potępieńców losu! Na razie poszukujemy schronienia.
- A później?
- Zregenerujemy jedynie siły i ruszamy dalej.
Mhm. Czyli tak naprawdę potrzebują jeszcze pożywienia przez czas nieokreślony. W trakcie wojny prowiant nie jest rzeczą tak prostą do zdobycia, a z naszych zasobów ubędzie zwierzyny nawet jeśli polowaliby samodzielnie.
- Jak się nazywasz?
- Jestem Magnus, przedostatni przedstawiciel królewskiej dynastii Ravenów. Czy mogę poznać twoje mienie?
- Lepiej nie. Nie traćmy więcej czasu. Pójdziecie z nami.
Odwróciłam się do Oddziału. Ruchem pyska przywołałam do siebie Alexandra.
- Czekaj, czekaj! - Magnus raptownie złapał mnie za ramię, równocześnie zadając kolejne pytanie - Jesteś tutejszą alfą?
Równie gwałtownie odwróciłam się w jego stronę, nasze pyski znalazły się nagle porażająco blisko, i spojrzałam prosto w jego ślepia. Wtedy zrobiłam jeszcze coś...
Mimo że nawet go nie dotknęłam, starzec gwałtownie odskoczył.
- Spotkasz ją w swoim czasie - warknęłam z irytacją.
Zapadło milczenie Przybysze jakby zaniemówili. Wtem gdzieś z tyłu odezwał się cichy, lecz pewny głos:
- Skoro nie jesteś alfą, to nie masz prawa nam rozkazywać.
- Jako że wtargnęliście na nasze tereny, a ja jestem przywódcą grupy, która was odnalazła, moja racja wydaje się być oczywista - odpowiedziałam najspokojniej, jak na obecną chwilę byłam w stanie.
Do głosu doszedł Magnus.
- Twoje stanowisko tego nie potwierdza. Przywódca nie jest żadnym autorytetem.
Czyżby przyszła pora zdjąć gdzieś z zakurzonej półki, zapomniane, najwyższe mienie?
Powoli spojrzałam mu w oczy i wolno otworzyłam usta, by pozwolić sobie na zrozumienie tych dwóch słów, które miały zaraz paść.
- A bet?
Powiodłam po nich wzrokiem, szukając objawów sprzeciwu, lecz tym razem zapadła cisza. Nikt nie zakwestionował mojego statusu.
Ponownie zwróciłam się do Alexandra. Jako najszybsza osoba z mojego Oddziału idealnie nadawał się na posłańca. Moim obowiązkiem było jak najszybsze poinformowanie Kesame. Basior przyjął rozkaz ze zrozumieniem, po czym zniknął między drzewami.
Gdzieś wysoko nad nami zagrzmiały burzowe chmury.
Straciłam czas.
Przez ich durne powątpiewanie w moją odpowiedniość do rozkazywania im.
Zamknęłam oczy. Byłam wściekła. Byłam wściekła. Byłam wściekła.
I wtedy spadły na nas pierwsze krople letniego deszczu.
Nikt się nie odzywał, gdy rozkazywałam dotrzeć do pobliskiej skalnej ściany, po czym jednej z grup dawałam polecenia by obszukać ją dokładnie, w nadziei na odnalezienie zbawiennej jaskini, której oczywiście okazało się tam nie być, nie wypowiedział zbędnego słowa także żaden członek drugiej grupy, gdy kazałam jej rozbić jak najwytrzymalszy obóz, i chociaż tego nie powiedziałam, doskonale wiedzieli, że swoje zadania mieli wykonać w jak najkrótszym czasie. Nikt nie śmiał się sprzeciwić. Nikt o nic nie pytał. Krucze dzieci również milczały, trwając niedaleko nas w zwartej grupce.
Tymczasem deszcz zdążył przerodzić się w prawdziwą ulewę. Budowa czegokolwiek była niemalże niemożliwa. Przed nami - ściana deszczu - za nami - ściana deszczu. W pewnym momencie przestałam być w stanie przekrzyczeć ulewę. A to był dopiero jej upiorny początek.
Grupa pierwsza wróciła z oględzin, z marnym rezultatem. Teraz cały Oddział próbował walczyć z żywiołem, uniemożliwiającym jakiekolwiek działania. Oparte o kamień pale ślizgały się po mokrej ziemi, dziury wydłubane, by je ustabilizować, zalane wodą powiększały się i nie mogły się już na nic przydać. Nasze prowizoryczne schronienie rozpadało się przy każdej próbie, niezależnie co i w jaki sposób próbowaliśmy wykorzystać.
Nadeszły grzmoty. Dotąd odległe, nieznaczące pogróżki burzy, teraz znalazły się nad nami i znaczyły bardzo wiele. Oślepiający błysk oznajmił schodzącą z nieba błyskawicę, niemalże w tej samej chwili rozległ się potężny grzmot. Gdzieś upadło drzewo. Byliśmy w środku nawałnicy.
Zawołałam na mój Oddział. Chwilę to zajęło, ale w końcu wszyscy zauważyli, że coś mówię. Wskazałam łapą las. Ich miny mówiły jednak, że nie mają pojęcia, o co mi chodzi. Zaczęłam biec, a czeladź ruszyła za mną. Wśród drzew było nieco ciszej, chociaż dookoła nas padały na ziemię powalone pnie, rażone piorunem bądź pokonane przez wichurę. Często z ich pokiereszowanych koron odpadały mniejsze bądź potężniejsze gałęzie. Wiele drzew leżało już na ściółce, część z nich opierała się o stojących jeszcze towarzyszy. Mieliśmy okazję zbudować tutaj w miarę bezpieczne schronienie, mimo niezbyt bezpiecznego położenia. Musieliśmy jednak się sprężać, żeby móc schronić się pod dachem z konarów i pni drzew, zanim któreś z nich zawali się na nas. A było to, niestety, wysoce prawdopodobne.
Niepokoiła mnie jeszcze jedna rzecz. Spojrzałam na jednego z członków Oddziału i zawołałam:
- Gdzie są wilki spoza watahy? Resztki Watahy Kruków Północy?
- Nie poszli za nami.
- Zostali tam?
Na sekundę odebrało mi dech. Nie czekając na odpowiedź, wybiegłam na deszcz. Stali tam, nadal zbici w swoją gromadkę.
,,Durnie” piekliłam się. ,,Za głupotę powinno się płacić. Podobnie jak za rozwalanie akcji”
Za mną pojawili się członkowie mojego Oddziału. Nie wydałam im żadnego konkretnego polecenia, zanim odbiegłam, więc najwyraźniej uznali, że i tym razem powinni udać się za mną. Musieliśmy udać się po WKPowców i przyprowadzić ich do lasu za nami.
A raczej mieliśmy zamiar to zrobić.
Zanim jednak zdążyłam otworzyć usta, przez gwar ulewy przedarł się porażający ryk. W oczach całego Oddziału II błysnęło jednakowe przerażenie, lecz nie dlatego, że ktoś się faktycznie się przestraszył. Wszyscy doskonale wiedzieli, że to nie jest koniec naszych kłopotów.
Zastygliśmy w bezruchu, jakby to miało sprawić, że Gordiany nas ominą. Wtedy jednak, z niewyjaśnionego powodu, Magnus zawył. Głośno i wyraźnie. Po czym usiadł. Wciąż siedział, gdy nad jego głową pojawił się gigantyczny łeb smoka. Jego oddział stał tuż za nim. Nie mieli żadnych szans.
Zawahałam się. Walka na pewno byłaby trudna, patrząc na zmęczeni Oddziału, ulewę, wiatr, mokre podłoże, walące się w lesie nieopodal drzewa i potrzebę ochrony niezbyt pomocnej szóstki, którą należy chronić. Wszyscy mogą zginąć.
Nie, nie obchodziło mnie, co stanie się z tą grupką wybrańców, a już tym bardziej to, co powie Kesame, gdy potencjalni wrodzy zwiadowcy zginą przed jej wizytą; to nie o tym myślałam w tej chwili, bo nie miało to najmniejszego znaczenia. Najbezpieczniejszą opcją było wycofać się w las i zbudować jakiś bezpieczny i choć trochę suchy schron.
Ale Oddział II został powołany do walki ze smokami. Naszym zadaniem było zabijać wszystkie poczwary, które się napatoczą.
Przeklęta wojna.
Przeklęte smoki.
Przeklęte WKP.
Wskazałam na smoka. Tym razem wszyscy rozumieli. I cały Oddział, zmęczony, sponiewierany, lecz wciąż karny – cały mój Oddział – ruszył do walki.
Przeniosłam wzrok na oddział II. Nicolay zbierał resztę maruderów do kupy. Za niedługo będziemy mogli ruszać.
- Nic obecnie nie robisz? - przywódca oddziału znalazł się tuż obok mnie.
Pokręciłam głową na nie.
- Będzie burza.
- Wiem. Poczekaj, miałem dla ciebie zadanie.. - obejrzał się, szukając czegoś, po czym wręczył mi plik kartek.
- Papierkowa robota? - prychnęłam cicho. Czasem czułam się jak jakaś watahowa sekretarka.
- Nie - westchnął. - Przeczytaj tutaj...
Przebiegłam oczami tekst. Uniosłam brwi.
- To raczej zadanie dla ciebie.
- Tak, tylko widzisz, jest jeden problem... - ostrożnie dobierał słowa, jakby bojąc się, że czymś mnie urazi - Nie wiem czy mogę.. zostawić oddział bez.. głównego przywódcy.
Och. To o to chodziło.
- Przecież jestem tu po to, by cię zastępować - nigdy bym nie uwierzyła, że kiedykolwiek naprawdę zniżę się do przekonywania kogoś, że jestem potrzebna jako jego zastępca. - Wiem dokąd idziemy, ty też. Po prostu zaprowadzę oddział do wodospadów, a ty dojdziesz do nas później.
Nicolay jeszcze przez chwilę się wahał. Nie znoszę czekać, aż wilk łaskawie się namyśli, gdy wiem, że i tak wyjdzie na moje. Nie noszę osób niezdecydowanych. Nie znoszę tej wojny.
Poczekałam, aż sylwetka Nicolaya zniknie wśród drzew i odwróciłam się do Oddziału II. Nikt już nie marudził. Wszyscy czekali na znak do wymarszu.
- Za mną! - rzuciłam krótko i ruszyłam żwawym truchtem w stronę naszego celu.
Biegliśmy zwartą grupą między drzewami, nie zmieniając rytmu. Obliczałam w głowie, jak szybko uda nam się dotrzeć nad rzekę Valar. Przy dobrym wietrze mamy szansę dotrzeć na jej brzeg bez wcześniejszych przystanków. Tam moglibyśmy pozwolić sobie na krótki postój, lub zwolnić nieco tempo, by marszowym krokiem dojść aż do ustalonego punktu.
Jakby wyczuwając mój zły humor, nikt o nic nie pytał. Teraz już wyraźnie było widać, że zbliża się burza. Czarne chmury ciągnęły nad wodę razem z nami. Gdzieś na horyzoncie zaczęło już grzmieć. Miałam nadzieję przetrwać najgorszą nawałnicę w obozie. Coraz mniej miałam jednak złudzeń, że zdążymy dotrzeć do celu, zanim dopadnie nas gniew Zeusa.
Nagle usłyszałam swoje imię. Gwałtownie stanęłam, a wraz ze mną zatrzymał się cały Oddział. Jeden z należących do niego wilków wysunął się nieco naprzód.
- Tera twierdzi, że słyszała jakiś hałas w krzakach - powiedział przyciszonym głosem - Nikt inny nic nie zauważył, ale ona się uparła, że to istotne.
Niecierpliwie kiwnęłam głową.
- Oczywiście. Dobrze że mówisz - rzekłam do basiora, po czym podniosłam głos - Hej, Oddziale II! - wszyscy zwrócili pyski w moją stronę. Podniosłam prawą łapę i wykonałam znany im już gest. Niektóre wilki krótko kiwnęły głowami, inne po prostu rozbiegły się wykonać polecenie. Już po chwili w umiarkowanej ciszy Oddział przeszukiwał las.
Ich karność była zdumiewająca. Mogłam mieć dość tej wojny, wszystkich przegranych bitew, rozkazów i stosu papierów, ale jedną rzecz kochałam - był to mój Oddział. Oddział II. Przez wzgląd na zasługi pisany zawsze jedynie wielką literą.
Szkoda jedynie, że w historycznych podręcznikach nie będą szczędzić małych liter wszystkim przegranym bohaterom.
Niecierpliwiłam się. Grzmoty zbliżały się w naszą stronę, a wraz z nimi nieuchronnie nadciągała burza, podczas gdy my mieliśmy niezaplanowany postój z nieprzewidywalną godziną zakończenia.
Nagle powietrze przecięły dwa gwizdy - dawno umówiony znak. Cwane bestie, jeszcze to wszystko pamiętają. Pierwszy oznaczał, że gwiżdżący coś znalazł, drugi, że jestem wzywana.
Przedarłam się przez gąszcz krzaków (niewysokich? Jak dla kogo!) i ujrzałam o połowę więcej wilków, niż prowadziłam. Oddział na mój widok rozstąpił się i już po chwili stałam tuż obok całkowicie obcego wilka. Za nim widać było kilka obcych sylwetek. Na moje oko z połowa mojego Oddziału, czyli około pięciu obcych. Przebiegłam po nich wzrokiem. Nie wyglądali na zdolnych do walki. Większość była niezdrowo wychudła i nieumięśniona. Moją uwagę przyciągnęła barwa przybyszy. Wszyscy byli ciemni, zazwyczaj smolisto wręcz czarni, futro najjaśniejszego z nich podchodziło pod wyblakłą czerń. Fakt ten wydał mi się dość niepokojący.
- Kim jesteście? - zwróciłam się do grupki gości. - Czy jest wśród was jakiś przywódca?
- Można powiedzieć, że ja nim jestem - głos zabrał wilk wysunięty najbardziej w moją stronę. Wyglądał na najstarszego spośród przybyszy i był czarny niczym najgłębszy mrok.
- Jesteśmy... a raczej byliśmy - rzekł - Watahą Kruków Północy. Ja byłem jej alfą. Nasi przodkowie od zawsze potrafili porozumiewać się z krukami. Wysoko ceniliśmy sobie ich przyjaźń. Dzięki korzystaniu z wiedzy kruków nasze państwo kwitło i rozwijało się. Nasze tereny były twierdzą rozległą i pełną zwierzyny, dobra trudno dostępnego na terenach Północy. Wiele okolicznych ludów próbowało wedrzeć się do naszego kraju, lecz na próżno. Strzegło nas błogosławieństwo kruków. Ale niestety - starzec westchnął i zmienił ton na żałobny - Nie dane nam było wiecznie cieszyć się ich łaską. Gromulus, jeden z członków Ravenów, naszej rodzimej dynastii obraził władcę kruków. ŚCIĄGNĄŁ KLĄTWĘ NA CAŁY NASZ RÓD! Tej samej zimy napadło na nasze tereny plemię Guangów, na czele z Radangirem Okrutnym. Bez pomocy kruków byliśmy bezbronni! Zamordowano wiele spośród naszego ludu, my sami ledwo uszliśmy z życiem! Ale już nie byliśmy szczęśliwcami bogów. Los się od nas odwrócił. Dopadły nas klęski i najgorsze plagi! Jednym z nich był okrutny głód. Dopadły nas okrutne choroby, żadna epidemia nie okazała się dość łaskawa by nas oszczędzić. Moi najbliżsi towarzysze umierali na obcych terenach! Zostaliśmy skazani na wieczną tułaczkę. Znosiliśmy wszelkie trudy wędrówki. Musieliśmy walczyć o nasz żywot na zimnej Północy nieczułej na ból swoich poddanych! Zdziesiątkowały nas trudy, a przede wszystkim najgorsza z plag - niedający się zaspokoić głód! Wędrowaliśmy przez wiele lat... i wędrujemy nadal..!
- W jakim celu przybyliście na nasze ziemie? Ilu was jest?
- Z naszej watahy - potoczył wzrokiem po towarzyszach - został jedynie popiół i ta garstka potępieńców losu! Na razie poszukujemy schronienia.
- A później?
- Zregenerujemy jedynie siły i ruszamy dalej.
Mhm. Czyli tak naprawdę potrzebują jeszcze pożywienia przez czas nieokreślony. W trakcie wojny prowiant nie jest rzeczą tak prostą do zdobycia, a z naszych zasobów ubędzie zwierzyny nawet jeśli polowaliby samodzielnie.
- Jak się nazywasz?
- Jestem Magnus, przedostatni przedstawiciel królewskiej dynastii Ravenów. Czy mogę poznać twoje mienie?
- Lepiej nie. Nie traćmy więcej czasu. Pójdziecie z nami.
Odwróciłam się do Oddziału. Ruchem pyska przywołałam do siebie Alexandra.
- Czekaj, czekaj! - Magnus raptownie złapał mnie za ramię, równocześnie zadając kolejne pytanie - Jesteś tutejszą alfą?
Równie gwałtownie odwróciłam się w jego stronę, nasze pyski znalazły się nagle porażająco blisko, i spojrzałam prosto w jego ślepia. Wtedy zrobiłam jeszcze coś...
Mimo że nawet go nie dotknęłam, starzec gwałtownie odskoczył.
- Spotkasz ją w swoim czasie - warknęłam z irytacją.
Zapadło milczenie Przybysze jakby zaniemówili. Wtem gdzieś z tyłu odezwał się cichy, lecz pewny głos:
- Skoro nie jesteś alfą, to nie masz prawa nam rozkazywać.
- Jako że wtargnęliście na nasze tereny, a ja jestem przywódcą grupy, która was odnalazła, moja racja wydaje się być oczywista - odpowiedziałam najspokojniej, jak na obecną chwilę byłam w stanie.
Do głosu doszedł Magnus.
- Twoje stanowisko tego nie potwierdza. Przywódca nie jest żadnym autorytetem.
Czyżby przyszła pora zdjąć gdzieś z zakurzonej półki, zapomniane, najwyższe mienie?
Powoli spojrzałam mu w oczy i wolno otworzyłam usta, by pozwolić sobie na zrozumienie tych dwóch słów, które miały zaraz paść.
- A bet?
Powiodłam po nich wzrokiem, szukając objawów sprzeciwu, lecz tym razem zapadła cisza. Nikt nie zakwestionował mojego statusu.
Ponownie zwróciłam się do Alexandra. Jako najszybsza osoba z mojego Oddziału idealnie nadawał się na posłańca. Moim obowiązkiem było jak najszybsze poinformowanie Kesame. Basior przyjął rozkaz ze zrozumieniem, po czym zniknął między drzewami.
Gdzieś wysoko nad nami zagrzmiały burzowe chmury.
Straciłam czas.
Przez ich durne powątpiewanie w moją odpowiedniość do rozkazywania im.
Zamknęłam oczy. Byłam wściekła. Byłam wściekła. Byłam wściekła.
I wtedy spadły na nas pierwsze krople letniego deszczu.
Nikt się nie odzywał, gdy rozkazywałam dotrzeć do pobliskiej skalnej ściany, po czym jednej z grup dawałam polecenia by obszukać ją dokładnie, w nadziei na odnalezienie zbawiennej jaskini, której oczywiście okazało się tam nie być, nie wypowiedział zbędnego słowa także żaden członek drugiej grupy, gdy kazałam jej rozbić jak najwytrzymalszy obóz, i chociaż tego nie powiedziałam, doskonale wiedzieli, że swoje zadania mieli wykonać w jak najkrótszym czasie. Nikt nie śmiał się sprzeciwić. Nikt o nic nie pytał. Krucze dzieci również milczały, trwając niedaleko nas w zwartej grupce.
Tymczasem deszcz zdążył przerodzić się w prawdziwą ulewę. Budowa czegokolwiek była niemalże niemożliwa. Przed nami - ściana deszczu - za nami - ściana deszczu. W pewnym momencie przestałam być w stanie przekrzyczeć ulewę. A to był dopiero jej upiorny początek.
Grupa pierwsza wróciła z oględzin, z marnym rezultatem. Teraz cały Oddział próbował walczyć z żywiołem, uniemożliwiającym jakiekolwiek działania. Oparte o kamień pale ślizgały się po mokrej ziemi, dziury wydłubane, by je ustabilizować, zalane wodą powiększały się i nie mogły się już na nic przydać. Nasze prowizoryczne schronienie rozpadało się przy każdej próbie, niezależnie co i w jaki sposób próbowaliśmy wykorzystać.
Nadeszły grzmoty. Dotąd odległe, nieznaczące pogróżki burzy, teraz znalazły się nad nami i znaczyły bardzo wiele. Oślepiający błysk oznajmił schodzącą z nieba błyskawicę, niemalże w tej samej chwili rozległ się potężny grzmot. Gdzieś upadło drzewo. Byliśmy w środku nawałnicy.
Zawołałam na mój Oddział. Chwilę to zajęło, ale w końcu wszyscy zauważyli, że coś mówię. Wskazałam łapą las. Ich miny mówiły jednak, że nie mają pojęcia, o co mi chodzi. Zaczęłam biec, a czeladź ruszyła za mną. Wśród drzew było nieco ciszej, chociaż dookoła nas padały na ziemię powalone pnie, rażone piorunem bądź pokonane przez wichurę. Często z ich pokiereszowanych koron odpadały mniejsze bądź potężniejsze gałęzie. Wiele drzew leżało już na ściółce, część z nich opierała się o stojących jeszcze towarzyszy. Mieliśmy okazję zbudować tutaj w miarę bezpieczne schronienie, mimo niezbyt bezpiecznego położenia. Musieliśmy jednak się sprężać, żeby móc schronić się pod dachem z konarów i pni drzew, zanim któreś z nich zawali się na nas. A było to, niestety, wysoce prawdopodobne.
Niepokoiła mnie jeszcze jedna rzecz. Spojrzałam na jednego z członków Oddziału i zawołałam:
- Gdzie są wilki spoza watahy? Resztki Watahy Kruków Północy?
- Nie poszli za nami.
- Zostali tam?
Na sekundę odebrało mi dech. Nie czekając na odpowiedź, wybiegłam na deszcz. Stali tam, nadal zbici w swoją gromadkę.
,,Durnie” piekliłam się. ,,Za głupotę powinno się płacić. Podobnie jak za rozwalanie akcji”
Za mną pojawili się członkowie mojego Oddziału. Nie wydałam im żadnego konkretnego polecenia, zanim odbiegłam, więc najwyraźniej uznali, że i tym razem powinni udać się za mną. Musieliśmy udać się po WKPowców i przyprowadzić ich do lasu za nami.
A raczej mieliśmy zamiar to zrobić.
Zanim jednak zdążyłam otworzyć usta, przez gwar ulewy przedarł się porażający ryk. W oczach całego Oddziału II błysnęło jednakowe przerażenie, lecz nie dlatego, że ktoś się faktycznie się przestraszył. Wszyscy doskonale wiedzieli, że to nie jest koniec naszych kłopotów.
Zastygliśmy w bezruchu, jakby to miało sprawić, że Gordiany nas ominą. Wtedy jednak, z niewyjaśnionego powodu, Magnus zawył. Głośno i wyraźnie. Po czym usiadł. Wciąż siedział, gdy nad jego głową pojawił się gigantyczny łeb smoka. Jego oddział stał tuż za nim. Nie mieli żadnych szans.
Zawahałam się. Walka na pewno byłaby trudna, patrząc na zmęczeni Oddziału, ulewę, wiatr, mokre podłoże, walące się w lesie nieopodal drzewa i potrzebę ochrony niezbyt pomocnej szóstki, którą należy chronić. Wszyscy mogą zginąć.
Nie, nie obchodziło mnie, co stanie się z tą grupką wybrańców, a już tym bardziej to, co powie Kesame, gdy potencjalni wrodzy zwiadowcy zginą przed jej wizytą; to nie o tym myślałam w tej chwili, bo nie miało to najmniejszego znaczenia. Najbezpieczniejszą opcją było wycofać się w las i zbudować jakiś bezpieczny i choć trochę suchy schron.
Ale Oddział II został powołany do walki ze smokami. Naszym zadaniem było zabijać wszystkie poczwary, które się napatoczą.
Przeklęta wojna.
Przeklęte smoki.
Przeklęte WKP.
Wskazałam na smoka. Tym razem wszyscy rozumieli. I cały Oddział, zmęczony, sponiewierany, lecz wciąż karny – cały mój Oddział – ruszył do walki.
````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````
Alexander przybył nad rzekę z listem. Nie był on już do niczego potrzebny. Alec miał spore opóźnienie, ze względu na popołudniową nawałnicę. Kesame wyruszyła do nas, gdy tylko burza ucichła i dotarła do wodospadów Dimrill na kilka godzin przed nim. Teraz przepytywała intruzów. Mi udało się od tego wykręcić. Siedziałam niedaleko obozu i wypatrywałam Nicolaya.
Patrząc na drogę, którą musiał przebyć, nie czekałam wcale tak dużo czasu. Podniosłam się, widząc jak jego sylwetka wyłania się spomiędzy drzew. Zapewne będzie chciał wyjaśnień.
- Co tu się działo? – zapytał, patrząc na Kesame, rozmawiającą z szóstką obcych. Zamilkł, widząc jak Oddział czyści w rzece swoje upaprane krwią i błotem futra. Ja już dawno wypucowałam swoją sierść, by uniknąć pytających spojrzeń przy rozmowie z alfą.
- Była burza.
Nie miałam ochoty znów wszystkiego opowiadać, ale ktoś musiał. Najpierw jednak ważniejsza kwestia.
Powiodłam wzrokiem po kąpiących się wilkach. Z góry doskonale było je widać. Mój Oddział.
Będzie mi Cię brakować, Oddziale II…
- Oddaję ci z powrotem twój oddział – zwróciłam się do basiora.
Przekazałam mu pieczę nad oddziałem.
Patrząc na drogę, którą musiał przebyć, nie czekałam wcale tak dużo czasu. Podniosłam się, widząc jak jego sylwetka wyłania się spomiędzy drzew. Zapewne będzie chciał wyjaśnień.
- Co tu się działo? – zapytał, patrząc na Kesame, rozmawiającą z szóstką obcych. Zamilkł, widząc jak Oddział czyści w rzece swoje upaprane krwią i błotem futra. Ja już dawno wypucowałam swoją sierść, by uniknąć pytających spojrzeń przy rozmowie z alfą.
- Była burza.
Nie miałam ochoty znów wszystkiego opowiadać, ale ktoś musiał. Najpierw jednak ważniejsza kwestia.
Powiodłam wzrokiem po kąpiących się wilkach. Z góry doskonale było je widać. Mój Oddział.
Będzie mi Cię brakować, Oddziale II…
- Oddaję ci z powrotem twój oddział – zwróciłam się do basiora.
Przekazałam mu pieczę nad oddziałem.
<2155 słów - 55 pkt.>