Czerwone oczy przeszywały moje ciało. Czułem, że znają każdy mój ruch oraz każdą myśl. Były ze mną za dnia, jak i nocą. Później były ogony, pomarańczowe, długie, puszyste. Nadal nie wiedziałem, kim była tajemnicza istota. Pijąc wodę z rzeki Valar, dostrzegłem pomarańczowe tęczówki w odbiciu, gdy się odwróciłem, nikogo za mną nie było. Nadchodziła pełnia księżyca, a wraz z nią nawrót choroby. Miałem ochotę wydrapać sobie oczy, wyrwać płuca i serce. Może to tylko wytwór wyobraźni, ale kilkakrotnie widziałem ją obok mnie. Podczas wojny nie łatwo jest znaleźć bezpieczną kryjówkę, nawet w górach roi się od smoków. Postanowiłem zamknąć się w pałacu, chłód zawsze łagodził ból, znieczulał, albo po prostu to ja traciłem przytomność. Nawiedziła mnie we śnie. Jestem pewien, że była to wadera. Jej futro było brzoskwiniowe w blasku lodowego słońca, wyglądała co najmniej dziwnie w zimowej twierdzy. Nie pasowała tam.
*kilka dni później*
Kolejny smok atakował centrum. Bał się wody, więc śnieżyca też mogła go obezwładnić. Chciałem go zaatakować, gdy nagle ją zobaczyłem. Biegła co sił w nogach w stronę wejścia do bazy głównej. Chwila nieuwagi i zostałem rzucony przez smoka w tym samym kierunku. Zatrzymałem czas. Udało mi się spaść w zaspę, którą wcześniej przygotowałem. Mogłem go zabić, ale miałem ochotę wykorzystać pozostałe sekundy na coś innego. Podszedłem do wadery ze snów. To była ona. To dziwne, nigdy wcześniej jej nie widziałem, a znałem jej rysy pyska na pamięć. Miałem już odchodzić, lecz dostrzegłem, że jej łapy są nadal zlepione lodem. Była w górach, w pałacu.
Taiyō Dihibatan?