Cael pokiwała głową i na drżących łapach ruszyła w stronę obozu. Nie trwało to jednak długo, bo po kilku krokach osunęła się na ziemię. Nie chciałem jej jeszcze bardziej denerwować, ale nie mogła zostać w tym miejscu. Podszedłem do niej, a następnie Jak najdelikatniej potrafiłem, zarzuciłem ją sobie na grzbiet i poniosłem do Antilii.
Wiosenny wiatr delikatnie bawił się młodymi liśćmi oraz trawami, które porastały okoliczne łąki. W oddali słyszałem pisk szczeniąt, które beztrosko ganiały za kolorowymi motylami. Caeldori mogłaby być jednym z nich. Delikatna, subtelna, kobieca, oczywiście porównuję ją tutaj do motyla. Czekałem już kolejną godzinę przed namiotem uzdrowicielki. Śmiem stwierdzić, że zacząłem się nawet niepokoić. W końcu Antilia wyłoniła się z wnętrza prowizorycznego szpitala. Miała zmęczone spojrzenie, które skierowała wprost na mnie.
— Możesz wejść, tylko uważaj, bo jest dość rozbita.
Cudownie. Wyminąłem niebieskawą wilczycę i cicho wszedłem do pomieszczenia. Caeldori leżała i wpatrywała się w sufit. Dopiero gdy zobaczyła mój cień, odwróciła głowę.
— Jak się czujesz? — Zapytałem nieco, a może bardzo zmieszany.
— Nijak.
— Tak mi głupio — zacząłem się tłumaczyć, chociaż nie musiałem. — Już dawno powinienem zniknąć z tego świata — mruknąłem do siebie pod nosem.
— Co?
— Skoro zadałaś pytanie, znaczy, że słyszałaś — westchnąłem. — Proszę cię tylko o wybaczenie, a postaram się nie wchodzić ci w drogę.
— Nie musisz — odpowiedziała ledwie słyszalnym szeptem.
— Nigdy nie miałem styczności z tak delikatną istotą, jak ty. Pójdę już. Miłego dnia Cael...
Byłem już przy wyjściu, kiedy z jej pyska wyleciało jedno, krótkie słowo czekaj. To było niemal oczywiste. Jeszcze bardziej oczywiste było to, że się zatrzymałem.
Caeldori?
Liczę, że naprostowałam sytuację z ostatniego opowiadania. Jak już wcześniej HG wspominał, nigdy nie mieliśmy styczności z tak delikatnym stworzeniem.