Kiedy znacząco skinęła głową, wszyscy ruszyli wypełniać obowiązki - bronić terenów. Tylko ja zostałam zatrzymana ruchem łapy. Wszyscy wyszli, zostałyśmy same.
- Mamo - Kesame zwróciła się do mnie - zostaniesz tu i będziesz pilnować wszelkich dokumentów. Jeśli coś by się działo, weź je i się ukryj.
- Robisz to dlatego, żebym nie walczyła? - uniosłam brew.
- Po prostu ci ufam - odparła z nikłym uśmiechem. Lekkie drżenie ziemi uświadomiło nam, że już tu są. - Muszę iść.
- Nie zawiodę cię - uśmiechnęłam się. Odprowadziłam ją wzrokiem i zostałam sama.
Podeszłam do mapy i wpatrywałam się w kolorowe pinezki wbite w poszczególne punkty. Położyłam łapę obok największego z nich, czerwonego. Centrum. Skierowałam się w stronę zakurzonych regałów i zdjęłam z nich inne dokumenty, a potem zebrałam papiery również ze stołu i te leżące w kącie, na ziemi. Ułożyłam wszystko na jedną stertę i skupiając się stworzyłam niewielką teczuszkę, którą potem przypięłam do oplatającego mój bok, wytworzonego wcześniej pasa. Z lekkim drżeniem powróciłam do mapy, aby zapamiętać jak najwięcej szczegółów - ostrożności nigdy za wiele.
W głębi serca wiedziałam jednak, że i tak nic to nie zmieni. Wojnę przegrywamy, a znaczniki i kręte linie prowadzone po starej mapie znałam już na pamięć; majaczyły mi przed oczami, kiedy tylko je zamykałam.
Huk, który rozległ się za ścianą budynku, zwrócił moja uwagę. Nastawiłam uszu i uniosłam głowę, sprawdzając, czy sufit nie spadnie mi zaraz na głowę. W pośpiechu podeszłam do okna i potem już wolniej, ostrożniej, wyjrzałam na zewnątrz. Zacisnęłam oczy, kiedy szyba pękła, rozsypując kawałki szkła po całej ziemi. W momencie odskoczyłam, jednak odrzut był tak silny, że poraniło mi praktycznie cały prawy bok. Syknęłam i wycofałam się w cień, aby znów stać się niewidoczna. Kolejny huk, drganie podłogi. Kawałki gruzu sypiące się na sierść uświadomiły mi, że czas się stąd zbierać.
Doskoczyłam do drzwi. Jeszcze jedno spojrzenie na mapę, walące się ściany. Ruchem łapy upewniłam się, czy mam ze sobą teczkę. I wyszłam.
Na zewnątrz nie było tak naprawdę nic. W miejscu, gdzie wcześniej rozciągały się pasma wrzosów, teraz widniała spora dziura udekorowana plamami krwi. Odwróciłam od tego wzrok; potem spojrzenie w prawo, na zawalone drzewo, a później w górę, na szary nieboskłon, który przecinała właśnie ciemna sylwetka. Przylgnęłam do ściany, aby nie zwrócić na siebie uwagi. Szybki obrót, aby móc zobaczyć, co wywołało eksplozję kilkanaście metrów z lewej.
Przypalone krzaki smętnie kołysały się na wietrze, który, jak na złość, był teraz słaby i nie przeganiał chmur pyłu unoszących się tuż nad ziemią i utrudniających oddychanie. Właśnie, oddychanie. Gwałtownie wciągnęłam powietrze, przez co zaraz wstrząsnęły mną spazmy kaszlu. Zasłoniłam pysk łapą i starałam się uspokoić, jednak przez powstrzymywanie się coraz bardziej brakowało mi tlenu. Przez zaciśnięte powieki przedostało się kilka łez - teraz powoli spływały po zakrwawionej sierści.
Parę dłużących się chwil później zaczerpnęłam powietrza, tym razem ostrożniej, lecz płuca nadal piekły. Oparłam się o ceglany mur i z szybko bijącym sercem rozglądałam się po krajobrazie zniszczenia. W tle, za niewyraźnymi sylwetkami smoków, majaczył ledwo widoczny horyzont. Słońce schowało się za gęstymi chmurami, spowijając świat płaszczem półmroku.
Przebiegłam na drugą stronę i ukryłam się w ostatkach wypłowiałych zarośli. Spojrzałam w dół i, ku mojemu zaskoczeniu, ujrzałam jedyny w pełni zielony element otaczającego mnie krajobrazu. Delikatna łodyżka i niewielki pąk nieśmiało wychylały się zza gałęzi i uginały się pod własnym ciężarem. Stałam w osłupieniu, przyglądając się temu i myśląc nad wszystkim i niczym zarazem.
Ocknęłam się dopiero wtedy, gdy krwistoczerwony płomień niczym wąż oplótł kwiat i strawił go, przypalając mi futro. Z sykiem odskoczyłam i nie za bardzo wiedząc, skąd atak nadszedł, rozglądałam się nerwowo, szukając wroga lub, co gorsza, wrogów.
Stał niedaleko. Wlepiał we mnie swoje złote ślepia i rytmicznie uderzał płonącym ogonem w ziemię, pozostawiając na niej gołe, spalone placki. Znieruchomiałam i na szybko obmyślałam plan ucieczki. Wiedziałam, że nie mam szans w walce; to samiec, co wnioskowałam po wyglądzie, więc zapewne nie odpuści tak łatwo. Zresztą cała ta rasa jest dość upierdliwa.
Gad przyjął postawę do ataku, zaparł się tylnymi łapami i pokazał pożółkłe, ostre kły, co ani trochę nie dodało mi odwagi. Skuliłam się w tych nieszczęsnych, wpół spalonych już zaroślach i powoli zaczęłam się wycofywać, mając nadzieję, że nie dostrzeże tego z takiej odległości. Miałam wrażenie, że zaraz stanie mi serce, albo cała się przegrzeję. Płytki wdech, kolejny krok w tył, szybkie spojrzenie na wroga.
Poruszył się do przodu. Uszedł zaledwie kilka kroków, ale to oznaczało, że nie zamierza bezczynnie mi się przyglądać. Żałowałam, że nie było tu Zero, który mógłby mnie obronić. Cholernie żałowałam. Kątem oka rejestrowałam kolejne zgliszcza zarośli, które mogłyby dać mi choć częściowe schronienie. Szkoda tylko, że płonący gad nie miał zamiaru dać mi się ukryć. Kolejny, płytki wdech, kolejne, ostrożne kroki w tył. Jeszcze tylko kawałek, dosłownie kilka metrów.
Puściłam się pędem w tył, starając się jak najszybciej schronić w budynku, który nie paliłby się tak chętnie, jak przykryte kurzem szczątki roślin. Słyszałam, jak ciężkie łapy odbijają się od ziemi, a później w powietrzu roznosi się dźwięk rozwijanych skrzydeł i wzmagają one podmuch, który potem mierzwi mi futro na karku.
Skok w przód, ominięcie przeszkody, którą było powalone drzewo. Zaparłam się i zahamowałam, aby gwałtownie skręcić w wąską uliczkę i po następnym skręcie przeskoczyć przez ramę okna. Szyba, w kawałkach, walała się w dalszej części pomieszczenia. Nie patrzyłam, czy za mną biegnie. Kolejnymi susami wspięłam się po schodach, na wieżę, aby móc lepiej przyglądnąć się otoczeniu. Głośne uderzenie gdzieś z tyłu dało mi do zrozumienia, że wciąż jestem śledzona. Obił się o ściany i dość nieporadnie zaczął wspinać po schodach - nie mógł używać tu skrzydeł, co dawało mi jakieś szanse. Był coraz bliżej; schowałam się za podwójną ścianą, żeby złapać oddech. Płuca paliły mnie żywym ogniem, bynajmniej nie przez smoka. Zacisnęłam oczy i spuściłam łeb w dół, krztusząc się własną krwią.
Przybył tu szybciej, niż się spodziewałam. W szaleńczym wyścigu wciąż obijał się w wąskich korytarzach. Teraz wychylił łeb, jednak mnie nie zauważył. Dyszał ciężko i zaciskał kły na wargach, tak, że teraz jego krew skapywała na kamienną posadzkę.
Jak czegoś nie zrobię, to moja też się tam znajdzie, pomyślałam ponuro.
Zanim jeszcze mnie zauważył, pod wpływem impulsu rzuciłam się do przodu i skoczyłam na ramę okna, a potem odbiłam się od niej łapami i runęłam w dół. Gad nie dał rady wylecieć za mną, więc jedynie posłał chmurę ognia, który trochę przypalił mi grzbiet.
Nie połamałam się tylko dlatego, że idealnie wycelowałam w stojący obok stóg siana. Nie wiem, po co ktoś go tam ustawił i dlaczego jeszcze nie został spalony, ale prawdopodobnie uratował mi życie.
Cała obolała odkuśtykałam pomiędzy drzewa, kryjąc się w ich cieniu. Łapczywie brałam powietrze, jakby zaraz miało mi go zabraknąć. Znów wstrząsnęła mną fala kaszlu, po której krew wypłynęła mi z pyska. Przyjrzałam się jej dość niechętnie - ciemna, praktycznie czarna, wyżarła niewielką dziurę w korze, na którą upadła. Uśmiechnęłam się gorzko - nie zostało mi wiele czasu.
Ruszyłam w stronę najbliższej kryjówki, pozostawiając za sobą krwawe ślady. Mój wolny chód po chwili zamienił się w trucht, a kiedy w miarę odzyskałam panowanie nad sobą, puściłam się pełnym galopem wzdłuż wydeptanej przez sarny ścieżki. Teraz nie było tu zwierząt, wszystkie uciekły, opuszczając swoje tereny. Może my też powinniśmy tak zrobić?
Zakrwawiona sylwetka Kesame majaczyła w oddali. Nie była bardzo ranna; wydawało mi się nawet, że to nie jej krew. Uśmiechnęła się, widząc, jak szara teczka kołysze się przy moim boku. Przez ułamek sekundy wpatrywała się w niewielkie, ciągnące się za mną plamki krwi, ale nie dopytywała. Posłałam jej wdzięczne spojrzenie. Ruchem łba zaprosiła mnie do powrotu, na co z ulgą przystałam.
<1300 słów - 35 pkt.>