- Witam... Wyglądasz mi na nowicjusza. - zacząłem z grubej rury.
- Nie pomyliłeś się. - zapewniła bardziej z konieczności. Wyglądała na troszkę zdezorientowaną.
- Tu stacjonuje jakaś wataha, prawda? - zapytała ciekawsko rozglądając się po lesie. No to teraz zabawimy się w przewodnika, tak?
- Tak, tak, jest. Miłe z nas osoby, zapewniam. - oznajmiłem z nutką ironii w głosie, którą samica chyba wyczuła.
- Tak w ogóle - Pain jestem. Zaraz tu wrócę, jakbyś potrzebowała jakiejś wskazówki, ale jak na razie muszę skoczyć po coś do biblioteki. - rzuciłem na odchodne i usłyszałem, jak nienzajoma szybko przedstawia się jako
Dākudia. Później całą drogę byłem dumny z tego, jak miłym potrafię być osobnikiem. Wymiatam, i tyle w temacie. W bibliotece byłem już po chwili - od razu doszedł do mnie zapach wszystkich starych i nowych ksiąg. Ten właśnie zapach nieodłącznie kojarzy mi się z obowiązkiem. Potruchtałem w stronę grubej kroniki, której połowa kartek wciąż nie była zapisana. Nagłówek: Odejście Bety. Obowiązkowo data i długi wywód o tym, że odeszła niezwykle ważna cząstka naszej wspólnoty. Na koniec pożegnalna sentencja. I wtedy przypomniałem sobie o nowo poznanej waderze. Nie musiałbym znów jej spotykać, ale powiedziałem, że wrócę. Nie żebym był honorowy, ale tym razem dotrzymam słowa. I tak by mi się nudziło.
Zgodnie z tym, co przeczuwałem, Dākudia jakby zagubiona siedziała już w centrum.
- Ejże! - kreatywne powitanie, jak na mnie, czyż nie? - To ja... Pain. Miałem wrócić, więc oto jestem.
- Taak. - potwierdziła i spojrzała na mnie wyczekującym wzrokiem. Nienawidzę takich spojrzeń. W ogóle.
- Coś... pokazać ci, oprowadzić? Albo... sam nie wiem. - zaproponowałem i popatrzyłem jej w oczy, jednak gdy nasze spojrzenia zetknęły się, natychmiast odwróciłem wzrok. Takich chwil też nienawidzę.
- Właściwie to myślę, że sobie poradzę. Przynajmniej mam taką nadzieję... Ale czy nie muszę się jakoś zameldować, czy coś?
- Ee tam. - lekceważąco machnąłem łapą - to tylko formalność. I tak cię przyjmą, a poza tym nie mam ochoty widzieć się z tym czarnuchem.
- Kim?
- No, z Airovem. Nie mam nic do niego, bo to całkiem spoko koleś, ale wiesz, cała ta oficjalność i w ogóle... nie mam na to ochoty.
Popatrzyła się na mnie jak na idiotę. Wydaję mi się, że po prostu była nieco zaskoczona sposobem, w jaki się wyrażam.
- Ale wiesz, że mogę iść tam sama?
Ach.
- No tak, tak, oczywiście. A wiesz gdzie to jest?
- Nie zupełnie... daleko?
- No... niezbyt. Pytanie, czy alfa akurat będzie u siebie.
Mruknęła coś na znak, że rozumie.
- Możemy iść do lasu Feniksa. Tylko, że tam akurat prędko nie dojdziemy, ale obiecuję że lepszego jedzenia nie znajdziesz.
- A ten Airov też może tam być?
- Kto wie, on może być wszędzie. Do lasu idzie się po posiłek.
Mikadzuki?