Już z oddali widzę smukłą sylwetkę lwicy: odcina się ona na tle jaśniejącego już nieba. Podchodzę, wpatrzona w nieruchome rysy jej pyska. Pozostawiam za sobą ślady na topniejącym śniegu, ale nie ma potrzeby ich zacierać.
Kiedy siadam obok, Ivash nie odzywa się, jedynie unosi jedną brew, jakby pytała, czy wszystko w porządku. Bez słów przywieram do zimnego, nietkniętego nadal słońcem kamienia, czując od razu bijący od niego chłód. Kładę łeb na łapach i przymykam oczy, pozwalając sobie na krótkie odprężenie, pewna, że teraz nic mi nie grozi. Przy tej lwicy świat nagle staje się nieco mniej niebezpieczny, bo wiem, że mogę jej zaufać. Mimo tego spinam się, kiedy ta postanawia przerwać dźwięczącą w uszach ciszę:
– Słyszałaś już?
Z mojego pyska wydobywa się cichy jęk, bo doskonale wiem, o czym mówi. Zaczynam uparcie wpatrywać się w punkt przed sobą.
– Naprawdę chcesz z nimi iść? – pytam od razu, mając nadzieję, że usłyszę przeczącą odpowiedź.
– Tak.
– To oznacza opuszczenie watahy.
Lekko przechyla głowę i jakby wykonuje nią obojętne skinienie, które mówi mi, że owszem, wie o tym, ale trzeba mieć jakieś priorytety.
– Musisz iść z nami – mówi, po raz pierwszy w tej rozmowie spoglądając mi w oczy. – Potrzebujemy cię, poza tym nie chcę się z tobą rozstawać.
Przypatruję się jej uważnie, studiuję wyraz jej pyska: zmarszczone brwi, lekka, prawie niezauważalna asymetria oczu, kilka nienaturalnie krótszych wąsów, które wyglądają na przypalone.
– Nie wiem, czy chcę gdziekolwiek iść. Nie podoba mi się ta wyprawa, po prostu – rzucam, a kiedy przenoszę wzrok na gałęzie, wyłapuję ruch pomiędzy igłami świerka. Szare skrzydła sowy trzepoczą jeszcze chwilę, aż ta odzyskuje równowagę i wycofuje się w cień, praktycznie stapiając się z tłem. Kesame. Śledziła mnie? A może przypadkiem przelatywała i postanowiła mnie podsłuchać? Przez ułamek sekundy nawiązuję kontakt wzrokowy z ptakiem, jednak ignoruję ją. Ostatecznie to nawet lepiej, jeśli się dowie.
– To spora szansa. Romino, Kuro... – zawiesza na chwilę głos, ale kontynuuje, pozostawiając mnie w konsternacji nad tą pełną napięcia przerwą. – Nie zostaną. Pójdą niezależnie od naszej decyzji, a przecież...
– Proszę cię. Wróćmy do tego później, dobrze?
Jej wzrok gani mnie za to, że znów przekładam tę rozmowę, lecz pomimo tego ustępuje i znów nieruchomieje, napawając się pierwszymi promieniami słońca wychylającymi się zza horyzontu.
Gdzieś obok przemyka cień; bezszelestnie mknie pomiędzy drzewami, zbliżając się do nas. W cieniu błyskają czerwone ślepia, a ja czuję się osaczona, choć przecież doskonale znam ich właściciela. Ivash wstaje, a jej nagła reakcja nieco mnie zadziwia.
– Pójdę już.
Unoszę brew, ona wstaje, a ja o nic nie pytam. Kuro wyłania się z zarośli i podchodzi do mnie z, jak zawsze zresztą, obojętnym wyrazem pyska.
– Kolejny, który będzie namawiał mnie na rzucenie wszystkiego i podróż w nieznane? – pytam z nieprzyjemnym przekąsem i muszę się powstrzymywać, aby nie skulić się pod jego zimnym spojrzeniem. Czasami mam wrażenie, że jego wzrok potrafi zabijać, lecz kontroluje to ostatkami sił.
– Po prostu przyszedłem porozmawiać.
– Romino cię wysłał, tak?
Nie potwierdza, ale też nie przeczy, co jest dla mnie wystarczającą odpowiedzią. Wzdycham i zawieszam wzrok gdzieś obok niego, kątem oka rejestrując jego napięte mięśnie. Marszczę brwi, wyczuwając, że coś jest nie tak: i nie muszę długo czekać, żeby uzyskać odpowiedź na niezadane pytanie.
– Rita nie żyje.
Czuję, jak coś we mnie uderza, a ziemia osuwa się spod moich łap, więc w całym tym chaosie zamykam oczy, a ułamek sekundy później otwieram je i wszystko stoi w miejscu. Łapię oddech i spoglądam na niego z rozwartymi oczami i gorzkim smakiem w pysku.
– Co?
Choć wcześniejsze słowa dotarły do mnie całkiem wyraźnie, a on o tym wie, zadaje sobie ten trud i powtarza raz jeszcze; tym razem jednak nie jest w stanie skryć bólu i całe zdanie brzmi żałośnie, jakby wewnętrznie wył. Przymykam oczy, wstaję, a moje łapy drżą, choć nadal nie dotarł do mnie dokładny sens tych słów. Chcę powiedzieć, że mi przykro, bo przecież tak jest – nie mówię jednak nic, bo widzę, że Kuro nie zniósłby pocieszania. Pomimo fali smutku, która uderzyła we mnie nagle i bez zapowiedzi, z tyłu głowy kłębi mi się gorzka myśl, że nawet tak bezlitosny zabójca jak on nie był gotowy na ten cios. A przecież ile on zabrał żyć, ile wilków potraciło przez niego swoje siostry? Z goryczą dociera do mnie, że po części to też i moja wina.
Po chwili przesiąkniętej ciszą zbieram się na odwagę, by spojrzeć na basiora i napotkać ten wzrok. Wpatruję się w niego, zmuszam, aby i on spojrzał mi w oczy; a potem na moment jego spojrzenie zmienia się, ukazuje całe swoje uczucia. Chłonę ten obraz całą sobą, ale trwa to tak krótko, że niemal wydaję z siebie jęk, kiedy znów nakłada maskę obojętności. Pomimo irracjonalności tej sceny czuję w sercu pewne zadowolenie z tego, że to właśnie mi okazał tyle zaufania.
Kuro rozgląda się, jakby oceniając rozchodzące się na boki ścieżki. Marszczę brwi i coś kłuje mnie w sercu.
– To pożegnanie. – Bardziej stwierdzam, niż pytam, lecz on i tak wykonuje pewne skinięcie łbem.
Podnoszę się i zbliżam, na pozór pewnie i bez zawahania; później następuje niezręczna cisza, bo żadne z nas nie wie, co powiedzieć. Z tyłu głowy słyszę trzepot skrzydeł i wiem, że to Kesame postanawia się oddalić, aby dać nam trochę prywatności.
– Nie zamierzam udawać wzruszonego.
Uśmiecham się z przekąsem, bo właśnie czegoś takiego się spodziewałam. Odwraca się i zaczyna odchodzić, a ja tkwię w miejscu, odprowadzając go wzrokiem.
– Opiekuj się nimi, Książę.
Sekunda zawahania, która wystarcza, abym odczuła satysfakcję.
Wracam do watahy cała przemoczona – po drodze złapał mnie deszcz, dlatego teraz z ulgą wchodzę do jaskini i otrzepuję futro, rozbryzgując na boki krople wody. Kątem oka zauważam ruch przy wyjściu, na co od razu podnoszę łeb. Uśmiecham się cierpko, uświadamiając sobie, że to Sinner. Dreptam w jej kierunku, przywdziewając na pysk najbardziej zawadiacką i sztuczną minę, na jaką jestem się w stanie zdobyć. Coś w moim zachowaniu mnie niepokoi, sprawia, że czuję się nienaturalnie w swojej skórze. Zagradzam jej drogę, czuję na sobie wypalający dziury wzrok. Bez uśmiechu unoszę brew, zadając nieme pytania, a ona równie bezgłośnie mija mnie i idzie dalej.
– Ignorujesz mnie.
Warczy, a ja otrzymuję to, po co przyszłam – podchodzi do mnie i przelewa na mnie swój gniew, co ja odczuwam w irracjonalnie pozytywny sposób. Naprawdę mało potrzeba, aby ją sprowokować.
– I dodam tylko – mruczę, ostentacyjnie ruszając do przodu – że bardzo łatwo wyprowadzić cię z równowagi.
– Zamknij się!
Znów warczy, przez co podświadomie przyrównuję ją do szczeniaka, który nie zna innego sposobu na pozbycie się strachu. Przy każdym jej ruchu łańcuchy trzeszczą, uderzając o siebie.
– Gdzie idziesz? – pytam, kolejny raz odwracając się w jej stronę.
– Odchodzę – mówi, już spokojniej, lecz w oczach nadal płonie ogień.
Unoszę brwi, nie mogąc ukryć zdziwienia. Odchodzisz?, pytam spojrzeniem; ze wszystkich sił chcę ukryć to, że mnie to zabolało. Rusza do przodu, ja za nią, przez co po chwili znajdujemy się na deszczu, który zmieszany z resztkami śniegu zacina nam prosto w pyski. Mrużę oczy, a ona podejmuje rozmowę.
– Odchodzę z watahy, więc już więcej mnie nie zobaczysz.
Mówi to obojętnie, więc jedynie uśmiecham się i z pozorną obojętnością odwracam w stronę jaskini.
– Brzmi jak wyzwanie.
– Może.
Przygryzam język, postanawiając pozostawić to tak, jak jest. Nie widzę już jej oczu ani pyska, więc jedynie wsłuchuję się w dźwięk metalu, a kiedy mija kilka sekund, odwracam głowę i patrzę na oddalający się ogon: biały, długi, kołyszący się na boki w rytm kroków wadery. Przez chwilę mam ochotę za nią pójść, ale wiem, że skończyłoby się to tylko kłótnią i niczym więcej, więc jedynie stoję i moknę, do momentu, w którym biały punkt znika zupełnie za smugami deszczu. Nie czuję smutku, a jedynie pustkę, którą muszę wypełnić. Ruszam do lasu.
Krople spływają po moim futrze i całkiem dobrze mieszałyby się z łzami, jednak ja nie płaczę. Brnę do przodu i ujarzmiam swój własny chaos.
Dwójka wilków i lwica – brzmi to jak rozpoczęcie słabego kawału i może nawet nim jest – odwraca się w miarę spokojnie, jakby spodziewając się, że to ja biegnę bez osłony, w deszczu, cała rozdygotana z zimna. Może i wyglądam żałośnie, lecz na pewno nie dużo gorzej od nich, również całych w błocie i pomniejszych gałązkach przyniesionych przez wiatr. Ivash uśmiecha się z satysfakcją, trochę tak, jak gdyby przewidziała, że jeszcze przyjdę. Może dlatego się nie żegnała?
Romino zaszczyca mnie jedynie przelotnym spojrzeniem, ale zupełnie nie obchodzi mnie jego obecność; spoglądam jedynie na Kuro, księcia, który już dawno stracił swój zamek. Na pierwszy rzut oka jego postawa nie zmienia się ani odrobinę, jednak ja dostrzegam pewną milczącą aprobatę, pochwałę mojego wyboru. Spoglądam mu w oczy i unoszę brwi, a on tym razem nie unika mojego spojrzenia.
Nie ma w tym geście żadnego romantyzmu – i nie chciałabym nawet, żeby było inaczej – a mimo to czuję, jak przyśpiesza mi rytm serca. Wzdycham i bez zbędnych słów ruszam za nimi, bez niczego, bez swoich mocy i bez powiadomienia kogokolwiek. Wiem, że Kesame wszystko zrozumie i, kto wie, może poczuje pewną ulgę, uwalniając się ode mnie – taką, jaką czuję ja teraz.