Pod moim dotykiem wadera odprężyła się lekko, jakby pozwalając mi przekazać ciepło i spokój.
– Kiedy już znajdziemy swój skrawek ziemi – zacząłem cicho, ale pewnie; przymknąłem oczy, dając upust nerwom – twoja jaskinia będzie obok najpiękniejszej wiśni na świecie. A jednorożce też niedługo spotkamy.
Uśmiechnęła się, najpierw bardzo lekko, ale po chwili – zapewne niesiona fantazjami o własnej jaskini – wyszczerzyła się do pełnego uśmiechu, który rozjaśnił jej oczy. Przez nią kąciki mojego pyska też drgnęły do góry.
Wdychałem jej zapach, niezmiennie fioletowy, jasny i przyjemny, jak jej oczy. Świat budził się do życia, tak, jak w każdy wczesnowiosenny poranek, wypełniony po brzegi ptakami wygwizdującymi melodie, które teraz odbijały się w mojej głowie kolorami tęczy. Westchnąłem cicho, trochę oszołomiony, lecz zdecydowany co do planu dnia.
– Chodź, zjedzmy coś i się przespacerujmy. Dorosłość poczeka do wieczora.
Spojrzała na mnie tym dobrze znanym mi wzrokiem, który należał do małej, samotnej waderki z zaprzyjaźnionym kamieniem. I choć od momentu, w którym spotkałem ją pierwszy raz, minęło już sporo czasu, to wciąż miałem do tego spojrzenia słabość.
Wstała, przytrzymując zębami skrawek miękkiego koca, który ześlizgiwał się z jej obłego ciała, a potem podniosła z ziemi naczynie przypominające filiżankę i podreptała w stronę naszego chwilowego obozowiska, aby to wszystko odłożyć. Czekałem, kiwając się lekko na boki, wsłuchany w poranną kakofonię kolorów.
– Jestem – wymamrotała niewyraźnie i podeszła; zauważyłem, że stara się ukryć drżenie ciała, zapewne wywołane nagłym pozbyciem się okrycia. A potem dodała, jakby odgadując moje myśli: – Wiem, mogłam wziąć ten koc, ale nie jest mój i bałam się, że bym go zgubiła.
Pokiwałem głową, uznając, że chwilowo należy skupić się przede wszystkim na znalezieniu pożywienia. Obydwoje nie jedliśmy od kilku dni, o czym skutecznie przypominało mi cykliczne burczenie brzucha, ten nieprzyjemny dźwięk domagającego się pokarmu organizmu.
– Na co ma panna ochotę? – zapytałem z pewnym przekąsem i rozbawieniem, do którego się zmuszałem i które w jakiś irracjonalny sposób mi się udzielało. – Sarnina, dziczyzna, może drób?
Prychnęła i z uśmiechem przewróciła oczami, doskonale zdając sobie sprawę, że nie mamy żadnego wyboru. Albo głodujemy, albo jemy to, co od dłuższego czasu: króliki. Nic innego się tu raczej nie kręciło, a ptaki, które byłyby jakimkolwiek urozmaiceniem diety, były zbyt wysoko, aby dosięgnąć ich bez użycia mocy.
– Myślisz, że coś znajdziemy?
– Cóż – westchnąłem, rozglądając się po otoczeniu. Drżenie podłoża pod łapami, bardzo lekkie, prawie niewyczuwalne, lecz dla mnie objawiające się jakby wyraźnym dźwiękiem, wskazywało na to, że gdzieś w przerzedzonych zaroślach musi kryć się coś wielkości chudego królika. – Chyba nawet znalazłem.
– Cóż – powtórzyła zmienionym głosem i było dla mnie jasne, że wesoło mnie przedrzeźnia – chyba też to znalazłam.
Cmoknąłem w jej kierunku, ale bardziej po to, aby utrzymać wesołość, która nas ogarnęła, niż żeby cokolwiek pokazać. Powstrzymała śmiech, który mógłby spłoszyć zwierzę, potem skinęła łbem w kierunku krzaków – wciąż pokrytych cieniutką warstewką szronu – i przeszła tam, a ja w ślad za nią. Ostatnio to ja prowadziłem nasze polowanie, dlatego teraz czekałem na jej ruch.
Roki?