1 czerwca 2018

Od Taravii

Otworzyłam oczy i od razu zerwałam się z miejsca, żeby nie zabrudzić całej leżanki. Zwymiotowałam czarną, gęstą wydzieliną, która teraz nienaturalnie bulgotała w zardzewiałym naczyniu. Skrzywiłam się, a zaraz potem skuliłam, aby znów zasnąć. Ból głowy, który teraz pulsował, chcąc najwyraźniej rozsadzić mi czaszkę, nie ustępował. Leżałam jeszcze chwilę, potem wstałam i skierowałam się w stronę wyjścia, choć przecież była noc.
Na koniec odwróciłam się i przez chwilę wpatrywałam w puste miejsce, które kiedyś zajmował mój mąż. A potem wyszłam, tak, jak on pewnego dnia; tyle, że ja miałam zamiar wrócić.
Zawroty głowy nie ustępowały. Oparłam się o suchy pniak i myślałam. Myślałam intensywnie; nad tym, co było, nad tym, co jest i w końcu nad tym, co będzie. To ostatnie martwiło mnie chyba najmniej. Śmierć nie wydawała się tak straszna, jak jeszcze kilka lat temu.
Już wiedziałam, gdzie się udam. Wolnym krokiem zmierzałam do celu, a przed moimi oczami otoczenie zamazywało się coraz więcej. Kolory nachodziły na siebie i mieszały się, kształty zanikały, tworząc przede mną bezkształtną breję. Co jakiś czas mrugałam kilkakrotnie, szybko, ostro, a wtedy przez moment wszystko wracało do normy. Zaraz jednak znów było gorzej.
Przyspieszyłam. Mój oddech był coraz płytszy, brakowało mi powietrza, ale mimo to parłam naprzód, bo chciałam się z nią zobaczyć. Już niedaleko, jeszcze tylko kawałek... Gwałtowny skręt w prawo, kilka kroków. Przystanęłam.
Musnęłam nosem zimną, kamienną płytę, powolnym ruchem łapy odgarnęłam liście, które utworzyły na niej niewielką stertę. Kształty przez chwilę były wyraźne, kolory pozostały na swoim miejscu. Przeczytałam imię wyryte na płycie. Ingreed. Przymknęłam oczy i ostrożnie zaczerpnęłam powietrza. Drugie imię. Hesher. Już nawet się nie modliłam. Siedziałam w ciszy i rozmyślałam o przeszłości. Potem odwiedziłam jeszcze grób Raidena i jego córeczki; ten był trochę bardziej zniszczony, ale wciąż dostojny, stał w milczeniu i spokoju, jakby cała ta wojna kompletnie go nie dotyczyła. Z niego też zgarnęłam suche liście.
Kiedy odchodziłam, kątem oka przyglądałam się jeszcze drewnianemu krzyżowi wbitemu w ziemię - symbol śmierci Racolo, basiora, z którym spędziłam całe swoje dzieciństwo. Był zniszczony, przekrzywiony, porośnięty chwastami. Nie było tam nawet ciała. Romino też tu nie zaglądał; on ogólnie nie zaglądał już nigdzie.

Po drodze myślałam o tym, co z Will i jej szczeniakami. Chciałam zobaczyć całą tę gromadkę, ale nawet nie wiedziałam, gdzie są. No i As, Nocta, ich dzieci. Zwiesiłam łeb, znów zmuszając się, żeby wziąć oddech. Płuca piekły niemiłosiernie.
Harbiger, Kesame. Oni zostali, ale nie są tymi wilkami, co kiedyś. Loedia, która już ze mną nie rozmawia. Odsunęła się w cień i nie chce, a może nawet boi się go opuszczać. Kiedy już myślałam, że znalazła ukojenie w Orbisie, ten odszedł. Nicolay, który stara się pomóc alfie, ale jednak sam też nie jest już tym anielskim wilkiem, którym był wcześniej.
Czas płynie.
I w końcu ja, wyniszczana przez chorobę, której nie potrafię wyleczyć. Znów smak krwi pod językiem, szarpnięcie ciałem, chcąc to wszystko wykrztusić. Strużka krwi wymieszanej ze śliną, która spływa po moim pysku.
Stałam na wzgórzu, z którego omiatałam wzrokiem Centrum watahy. Smoków jakby nie było, jakby się wycofały, a mimo to czuć było napięcie, które wisiało nad głowami każdej z przewijających się niżej postaci. Stałam w milczeniu, wiatr szarpał mną na boki. Tyle sylwetek, tyle żyć.
Stałam, samotna wśród tylu wilków.

Większość obrazków i zdjęć umieszczonych na blogu nie jest naszego autorstwa.

Proszę o nie kopiowanie treści z bloga w celach własnych bez wiedzy administratorki.

Szablon wykonała Fragonia dla bloga
Sisters of The Template