Kolejny raz cofnęłam się w czasie. Dnie były zimne, a noce gorące. Piekielne powietrze Dekani naprzemiennie mroziło i gotowało krew w żyłach, a wszystko za sprawą małej, zielonej włochatej kulki, czyli mnie. Mama mówiła, że to wina żywiołów, które mi przyznano, ojciec bronił ich za wszelką cenę, za to obwiniał rasę, a tego niestety nikt już nie mógł wybrać. Wilki urodzaju powinny dbać o równowagę w świecie fauny i flory, a przy okazji ładnie wyglądać. Mają bogate wnętrze i wzbraniają się od rozlewu krwi, niestety ja o tym nie wiedziałam, dziwne, prawda? Za każdym razem, kiedy zasypiałam, okoliczne drzewa oraz pola pożerał ogień, wszystko wracało do normy, gdy się budziłam, jak za dotknięciem magicznej różdżki. Po jakimś czasie rada starszych postanowiła mi odebrać żywioł ognia. Wszyscy, nawet ja, byli zgodni, że to wyjdzie stadu na dobre. Tak też się stało, przyroda przestała umierać i jedynie dnie pozostały chłodne, jak wcześniej bywało.
Zatrzasnęłam łapą notes w skórzanej oprawie i ruszyłam przed siebie. Nie miałam konkretnego celu, nie licząc przeżycia. Byłam pewna, że wdarłam się na teren obcej watahy dzień temu, ale do tej pory jeszcze nikogo nie spotkałam. Może to i lepiej. Z zainteresowaniem przyglądałam się niewysokim brzózkom, które tworzyły większą część lasu. Co jakiś czas zatrzymywałam się, aby popatrzeć w niebo, określić kierunek wiatru. Słońce było wysoko, gdy dostrzegłam swój najgorszy koszmar. Wilk. Wysoki, szary, a właściwie może czarny basior z blizną na prawej skroni. Nie wyglądał na kogoś, kto szukał towarzystwa, z pewnością również się nie zgubił. Gdybym spotkała go latem, mogłabym ukryć się wśród traw, ale teraz między złotymi liśćmi byłam bezbronną sarną. Na ucieczkę było za późno. Nieznany osobnik zbliżał się niebezpiecznie szybko, a ja czekałam. Oczywiście miałam w zanadrzu kilka sztuczek, które byłyby w stanie uratować mi życie, niestety ich ilość do tej pory jest bardzo ograniczona.
— Wkroczyłaś na teren Watahy Smoczego Ostrza wadero. — Jego głos o dziwo okazał się miły i ciepły. Nie miał w sobie krzty pogardy, której oczekiwałam. — Masz zamiar tak stać?
— Nie. Możliwe, że się zgubiłam, więc wybacz, jeśli naruszyłam twoje terytorium.
— Z pewnością się zgubiłaś. Skąd pochodzisz? — Zapytał.
— Nie wypada mi tego mówić wilkowi, którego nie znam. O ile jest to możliwe, chciałabym już odejść. — Zaczęłam się cofać, nie zważając na rzeczy, które w obecnej chwili się za mną znajdowały. Nie spostrzegłam, kiedy jedna z moich łap straciła oparcie i runęłam w dół. Okazało się, że sama podróż nie była tak bardzo nieprzyjemna, jak ją wtedy odbierałam. Skowyt i pisk wydobył się z mojego pyska dopiero wtedy, gdy upadłam na grzbiet, nadziewając się tym samym tysiącem igieł pochodzących z różnych roślin i przyrządów. Mało prawdopodobne? Nawet nie wiecie jak.