Pustka. Kolejny raz leżę na lekko zeschniętej trawie i wpatruję się w niebo. Słońce wschodzi i zachodzi, każdego dnia jest coraz niżej. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że żyję, dopóki ktoś nie nadepną mi na ogon. Czy to w ogóle możliwe? Nie wiedzieć. Otworzyłem oczy i spojrzałem w lewo, w prawo. Nad moją głową pochylała się biała wadera. Kiedy tylko nasze spojrzenia się zetknęły, odskoczyła, jak poparzona. Wstałem i otrzepałem się z liści. Pusty żołądek domagał się jedzenia. Już zapomniałem, jak to jest być oddychającą istotą z działającym organizmem. Ach tak, Faith. Poznałem ją po długich łapach oraz plamkach pod oczami. Okazuje się, że życie po śmierci istnieje, jest nieco inne, niż tutaj, ale równie trudne i monotonne. Postanowiłem je sobie umilić obserwacją swoich znajomych i nieznajomych z watahy. Nie było mnie zaledwie... Długo.
— Wybacz, że cię wystraszyłem. Jestem Harbinger. — Uśmiechnąłem się przyjaźnie, o ile jeszcze nie straciłem tej umiejętności i wysunąłem łapę w stronę samicy.
— Faith — powiedziała lekko, ale trochę za szybko. — Nie chciałam cię budzić, aczkolwiek dostrzegłam twój ogon dopiero wtedy, kiedy moja łapa się z nim zetknęła. Liczę, że nie sprawiłam ci bólu.
— Nie, wszytko jest w porządku. Jesteś zielarzem, prawda? — oczywiście, że było to pytanie retoryczne.
— Tak.
Nienawidzę udawać, że wszystko jest w porządku i że czas nie ma dla mnie znaczenia. Jeszcze to odpowiednie dobieranie słów, aby nikogo nie skrzywdzić. Teraz dopiero czułem skutki zbyt późnego ożywienia. Zaschnięte liście ostu niemiłosiernie podrażniały moje gardło, a każde słowo pogarszało sprawę. Żołądek, podobnie jak inne wnętrzności zostały ze mnie wydarte w ciągu pierwszego tygodnia, resztkami podzieliły się inne drapieżniki mieszkające w lesie. Tylko głowa w tym wszystkim została nietknięta. Nadal nie wiem jakim cudem stoję na własnych łapach. Przerwałem swoje przemyślenia na dźwięk chrząknięcia. Faith stałą lekko podparta o niewielki pień i wpatrywała się we mnie. Przełknąłem ślinę.
— Potrzebuję czegoś, co uleczy wewnętrzne rany. Szybko.
Nie musiałem powtarzać dwa razy. Biała ruszyła żwawym marszem w stronę swojego ogrodu. Nie ukrywam, że chciałem się tam znaleźć, jak najszybciej, ale krwawienie z pyska, które pojawiło się nagle, skutecznie mi to utrudniało. Na dodatek nie pokazywałem się jeszcze w centrum. Faith była pierwszym wilkiem, którego spotkałem na przełomie ostatnich dni. Nie mam zamiaru pokazywać się w takim stanie pozostałym.
— I coś na zatamowanie krwotoku wewnętrznego — rzuciłem za jej plecami. Prawie zawyłem z bólu, wypowiadając ostatnie słowo. Zdecydowanie byłem już za stary albo przynajmniej za słaby na takie wędrówki. Nigdy nie należałem do długodystansowców, ale to już przegięcie. Zatrzymywałem się średnio co sto metrów, a do celu był jeszcze kawałek drogi. — Daleko jeszcze?
— Nie, ale możemy się zatrzymać, jeśli chcesz — zaproponowała, nie odwracając się.
— Tak, proszę — wycharczałem.
Położyłem się i zwymiotowałem krwią pomieszaną z kwiatami ostu.
— Wyglądasz jak śmierć, a jeszcze przed chwilą... Co cię doprowadziło do takiego stanu? — w jej głosie mimo strachu dało się wyczuć zmartwienie i empatię.
— Płomień życia.
— To niemożliwe.
— Jeśli stosujesz go częściej, niż raz w życiu jest to bardzo możliwe. Możemy iść dalej. Jeśli nie masz nic przeciwko, teraz ja poprowadzę. Znak skróty.
— Oczywiście, że nie. Prowadź.
Wstałem, zacisnąłem zęby i zacząłem biec w stronę dobrze znanego mi ogrodu. Potykałem się co krok, a jedyne co widziałem, to zamazane plamy. Od teraz poruszałem się zdany jedynie na instynkt.