|| poprzednia część ||
Słońce prześwitujące przez liście zalśniło na powierzchni wody. Rzeka Asacrifice płynęła leniwie, meandrując przez ogromne, zielone tereny. Jak na jesień było całkiem ciepło. Mogłabym uwierzyć w to, że na terenach watahy panuje teraz wiosna, gdyby nie suche listki opadające z drzew. Asacrifice niosła ich mnóstwo, tyle, że zdawała się być pomarańczowoniebieska. Koło mojej głowy zaszeleściło coś. Wiatr zawiał ponownie, niosąc ze sobą chłodniejsze powietrze - zapowiedź nadciągającej zimy.
Z niskich, gęstych krzewów nad brzegiem rzeki dobiegł dziwny odgłos. Zastrzygłam chwilę uszami, nieco zdziwiona, po czym odwróciłam się w miarę bezszelestnie. Niewielkie stworzenie podobne do zająca odwrócone do mnie plecami skubało listki krzewów. Miało dziwną sierść, na pierwszy rzut oka szorstką oraz jakby brązowozielonkawą i, co mnie zaskoczyło, niewielkie jelenie rogi przed uszami. Postąpiłam niepewny krok naprzód. Gałązka trzasnęła pod moją łapą. Zając - nie, nie zając, przypomniałam sobie, jak się to nazywa, szakalop - odwrócił się szybko. Przerwał jedzenie i z niedojedzonym listkiem w pysku skoczył z zarośli. Zanim się obejrzałam, już go nie było.
No to śniadanie mi uciekło - stwierdziłam w myślach ponuro. Byłam nieco zdziwiona, skąd wziął się tu szakalop. O ile pamiętałam z ksiąg wertowanych dawno temu, występowały one głównie na łąkach, a już z pewnością nie koło rzek i podmokłych terenów. Po chwili namysłu stwierdziłam, że musiał to być wyjątkowo dziwny osobnik, i ruszyłam truchtem wzdłuż rzeki.
W miarę, jak słońce wspinało się na nieboskłon, robiło się coraz cieplej. Południe dopiero miało nadejść, uznałam więc, że mogę jeszcze mieć szansę na porządny posiłek. Skręciłam nieco w bok od Asacrifice, skracając sobie dystans do Portu. Oddalałam się spokojnym truchtem od centrum, jednocześnie wypatrując znaków wskazujących na pojawienie się zwierzyny.
Wiatr zawiał nieco mocniej. Za krzewami zauważyłam sylwetkę wilka. Zastygłam w biegu, przyglądając się temu uważniej. Wilk był szarym basiorem. Odwrócony ode mnie, wpatrywał się w coś. Zmrużyłam oczy i dostrzegłam, że to roślina - biały kwiat z niewielkimi, błękitnymi cętkami na płatkach. Po chwili zrozumiałam, co to jest. Ruszyłam w kierunku basiora, przedzierając się przez jeżyny.
- Nie dotykaj tego.
Biały kwiat - śniegokwiat, nazywał się śniegokwiat - upadł na ziemię. Basior spojrzał na mnie z lekkim, starannie maskowanym zdziwieniem.
- A dlaczego? - stwierdził spokojnie.
- Śniegokwiat jest śmiertelnie trujący. Jego sok jest toksyczny i nawet najmniejsze dotknięcie powoduje, że trucizna wchłania się przez skórę. Muśnięcie - spojrzałam na jego łapę - ci nie zaszkodzi, ale mogą pojawiać się nudności.
Byłam zdziwiona, że w ogóle tutaj wyrósł. Śniegokwiaty, jak sama nazwa wskazywała, kwitły głównie na chłodnych, ośnieżonych terenach, najczęściej w górach. Ich sok miał szczególne właściwości. Tylko dzięki niemu mogły kwitnąć w takich warunkach i nie zamarznąć, ale był też szczególnie trujący. Na terenach mojej watahy, poprawiłam się nieco za szybko, mojej dawnej watahy, często można go było spotkać.
- Nie sądziłbym, że znasz tę roślinę. Tylko dlaczego nazywasz ją śniegokwiatem? Według moich ksiąg to śnieżyczka.
- Wychowałam się w górach - bąknęłam nieśmiało. Wspomnienie dawnego domu zabolało. - Tam nazywali go śniegokwiatem. Tę nazwę zapamiętałam.
Basior uniósł roślinę i przyjrzał się jej dokładnie. Wydałam z siebie cichy, stłumiony krzyk. Odwrócił głowę i uśmiechnął się kpiąco.
- Jestem Wilkiem Trucizn, byle śniegokwiat mi nie zaszkodzi. Ale dziękuję, że tak o mnie dbasz. - Opuściłam głowę i zaczerwieniłam się jak piwonia. To jasne. Nie umiem się zachowywać. Po chwili basior odzywa się ponownie.
- Jak masz na imię?
- Diathesis - powiedziałam cicho.
- Ładnie brzmi. - Nagle zainteresowały mnie liście na ziemi. Gapiłam się na nie pusto. - Ja jestem Yumma.
Pewnie zamierzał powiedzieć coś więcej, lecz przerwały mu jelenie. Całe ich stado przebiegło po polanie, spłoszone czymś. Yumma spojrzał na mnie z uśmiechem.
- Zapolujemy na nie?
Kiwnęłam głową i szybko ruszyłam, okrążając stado z boku. Wypatrywałam coś, co mogło być moim posiłkiem, i wkrótce dostrzegłam jednego, młodego byka. Biegł niezdarnie z tyłu. Jego przednia noga sprawiała wrażenie, jakby coś paskudnego go ugryzło. Kuśtykał na niej niezdarnie, jednak z każdą chwilą było widać, że brakuje mu sił. Spojrzałam na Yummę i nieznacznie wskazałam głową zwierzę. Zrozumiał. Po chwili zwolnił, pozostając jeleniom z przodu stada przebiec, i skierował się w stronę byka. Miałam już skoczyć na zwierzę, gdy moja noga natrafiła nagle na pustkę. Runęłam.
W gardle poczułam metaliczny smak krwi. W głowie mi pulsowało. Spróbowałam wstać, ale odkryłam, że nie mogę. Ból w boku nadszedł nagle, tak nagle, że nie miałam siły krzyczeć. Krew popłynęła jasnym strumieniem, barwiąc ziemię na czerwono. Utknęłam w błotnistym dole, na którego dnie powbijane były drewniane, zaostrzone paliki. Większość z nich rozmieszczona była nieregularnie. Deszcze sprawiły, że podgniły i przechyliły się, przez co nie spadłam bezpośrednio na ostre końce. Poobijane ciało zabolało. Wiedziałam, że będą z tego spore siniaki. Najbardziej bolał bok, rozcięty ostrym palem. Po głowie przemknęła mi myśl, że nazywają to wilczym dołami. Wilcze doły. Jaka ironia.
Usłyszałam jakby stłumiony głos Yuumy, to, jak wymawia moje imię, a zaraz potem wrzask. Nie usłyszałam już więcej jego głosu, choć wytężałam się rozpaczliwie. Spróbowałam wstać, jednak nie starczyło mi na to sił i opadłam z powrotem w błoto zmieszane z krwią. Nie wiedziałam, co się stało. Jednego byłam jednak pewna.
To pułapka.
Yummo?
Zdaje się, że wprowadziłam trochę akcji. Mam nadzieję, że ujdzie, nie do końca wiedziałam, co napisać xD