Jak każdego ranka poczułam gorycz w gardle co było równoznaczne z potrzebą wypicia wody. Podeszłam do jeziorka niewielkich rozmiarów i przyjrzałam się uważnie tafli. Woda wydawała się być nieco brudnawa, lecz nie miałam teraz zamiaru przechodzić kilkunastu kilometrów w upale poszukując innych źródeł.
Ostrożnie zanurzyłam pysk i wzięłam jeden łyk. Smak nie był najgorszy, więc kolejne porcje płynu były większe i pewniejsze. Po kilku łykach nie czułam zaspokojenia potrzeby. Wręcz przeciwnie. Nie mogłam oderwać się od picia mniemanej "wody". Po chwili czułam kłucie w brzuchu. Już kiedyś tak miałam. Dawno temu, kilka lat, lecz zdążyłam zapamiętać ten ból. Pod mój pysk podsunęła się czarna maź, która musiała dostać się do organizmu. Smak miała jak gdyby połączyć smołę z dużą ilością kwasu cytrynowego. Szybko oderwałam wargi od tafli jeziora i wystawiając język próbowałam pozbyć się obrzydliwego smaku.
- Co to jest?! - syknęłam schylając łeb między łapy. Czułam jak organizm wariuje próbując pozbyć się substancji. Stałam w takiej pozycji chwilę, gdy nagle dopadł mnie atak kaszlu. Z początku wydawało się to całkiem normalne, lecz z każdym kolejnym razem czułam, jakbym miała wykaszleć płuca. Ślina i woda wydobywały się z mego pyska w brutalny sposób. Niestety czarna toksyna zdawała się osadzić na ściankach przewodu. Panika i ból szybko przerodziły się w brak możliwości zaczerpnięcia tchu. Czułam jakby ktoś włożył mi krążek do gardła i zabronił oddychać. Po kilku chwilach leżałam już bezwładnie na ziemi ledwo wymieniając powietrze. Zostało mi tylko czekać na cud.
Ktosiu? Najlepiej, basiorze? Wybacz, że krótkie i takie... o, ale nie pisałam na blogu naprawdę długi czas