- Raczej dobra, o ile cię to interesuje.
- Oj, no jasne, że mnie to interesuje.
Wstałem z kanapy i ruszyłem w stronę Taravii.
- Tavi, ile ich będzie? - Drażniłem się z nią.
- Nie mów do mnie Tavi. - Mruknęła.
- Dobra dobra, mów ile ich będzie.
- Nie wiem, byłam u lekarza, i z tego co zobaczyłam, myślę że coś około czwórki. - Powiedziała Taravia.
- Mam dla jednego imię. Dla chłopca, oczywiście. - Odezwałem się po chwili ciszy.
- Jakie? Jestem bardzo ciekawa.
-Asacrifice La Blue Fire. Jest ok?
- Tak, może być, ale ja swoich jeszcze nie mam. Później ewentualnie ci powiem. - Mruknęła wadera i zniknęła za drzwiami. Postanowiłem iść na polowanie. Skoro moja żona jest w ciąży, z CZWÓRKĄ SZCZENIĄT to musi dużo jeść. Te małe bestie są wiecznie głodne. Zaczaiłem się w krzakach, wyczekałem odpowiedni moment i.... Skok! Jednym ugryzieniem w szyję, jeleń stracił orientację i wiarę, że ucieknie. Pazury wbiłem mu głęboko w plecy i podciągnąłem się. Mógłbym go ujeżdżać i męczyć dobre kilka godzin, ale nie chciało mi się. Drugą łapą, dzięki mocy jeleń się potknął i upadł na ziemię. Dobiłem go własnymi kłami, a do wisiorka zabrałem jego niewinną duszyczkę (o ile jelenie ją mają). Wróciłem do domu z jeleniem.
- Prosz! Kolacja dla mej ciężarnej żony! - Uśmiechnąłem się. - Masz te imiona?
Taravia?